Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Paul Hepker, Mark Kilian

Tsotsi

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 02-06-2007 r.

„Tsotsi” (w miejskim slangu Johannesburga znaczy tyle co opryszek, zbir) opowiada historię młodocianego bandziora ze slumsów tego największego miasta RPA, który pod wpływem przypadkowo znalezionego niemowlęcia odkrywa w sobie wrażliwość i dobroć, tak dalekie od brutalnego i bezwzględnego życia, które do tej pory prowadził. Film Gavina Hooda (wcześniej nakręcił nasze „W pustyni i w puszczy”) okazał się dość nieoczekiwanym zwycięzcą Oscara w kategorii najlepszego filmu nie-anglojęzycznego. Zastanawia mnie, dlaczego na rodzimym gruncie nie kręci się tak prostych a zarazem wciągających i wzruszających historii? Wywodzący się z egzotycznej i bardzo dalekiej od nas Republiki Południowej Afryki film charakteryzuje również ciekawa ścieżka dźwiękowa, złożona z oryginalnej kompozycji tandemu Paul Hepker/Mark Kilian oraz lokalnego hip-hopu (tzw. kwaito music)…

W samym filmie proporcje tych dwóch składników są ze wskazaniem na ciekawą ilustrację dwóch kompozytorów, natomiast same piosenki, pozujące trochę na miks hip-hopu i gangsta-rapu, zaznaczają swą obecność tym rzadziej, im bohater coraz bardziej zmienia się z nie mającego żadnego poważania dla życia drugiego człowieka zbira w czującego, bardzo empatycznie nakreślonego przez reżysera osobnika. Na płycie relacja ta ulega jednak zamianie, która z pewnością spowodowana jest tym, czego fani ilustracyjnej muzyki filmowej nie lubią najbardziej – kwestiami marketingowymi. Przeważają piosenki (również nie występujące w filmie), score natomiast zepchnięty jest na jej finał i poświęcono mu (niestety) zaledwie 14 minut. Mimo, że uwaga naszego portalu ukierunkowana jest na muzykę opisową, poświęćmy choć chwilę piosenkom. Śpiewane są w jednym z dziwnych przy pierwszym zetknięciu dialektów występujących w tamtej części świata (prawdopodobnie afrikaans), silnie zainfekowane zwykłym angielskim, ale również znacząco, egzotycznie od niego odbiegającym. Gros z nich stanowią mocne, ”męskie” kawałki z pogranicza rapu, hip-hopu i funku. Szczerze mówiąc, nie przepadam za tymi gatunkami muzycznymi i trudno było mi przez nie przebrnąć (nie wspominając o tym, że wszystkie są bardzo do siebie podobne). Napisane są w większością przez Zolę, gwiazdę rozrywki w RPA, który w filmie występuje w roli gangstera Fela. Jednak muszę przyznać szczerze i sprawiedliwie, że otwierająca film i soundtrack piosenka Mdlwembe jest subiektywnie znakomita. Oczywiście w ramach swojego gatunku. Duża ekspresja i dziwne artykułowanie śpiewu (niemal przekrzykiwanie się), zdumiewająco przykuwa uwagę w samym filmie, gdzie kamera obserwuje dumnie idących do taktów utworu czterech opryszków z Tsotsim na czele. Ogólnie rzecz biorąc, jeżeli spodziewaliśmy się zażyć jakiejś etnicznej, ciekawej mieszanki rodem z Afryki, będziemy powyższymi piosenkami rozczarowani. To tylko taka lokalnie, folklorystycznie przefiltrowana wersja amerykańskiego (czy polskiego) połączenia wyżej wymienionych gatunków. Zapotrzebowanie wypełnia to w pewnym sensie oryginalny score.

Nazwiska kompozytorów muzyki oryginalnej niewiele powiedzą chyba nawet najbardziej wtajemniczonym w gatunek muzyki filmowej miłośnikom. Oboje mają na koncie pracę głównie w telewizji (również w projektach, w które zaangażowany był reżyser Hood), choć Mark Kilian w swoim resume ma dodatkową muzykę do „Animatrixa” i dyrygowanie słynnego kawałka Roba Dougana Chateau, uwzględnionym na soundracku z „Matrixa.Reaktywacji”. Tandem kompozytorski stworzył ilustrację, której moglibyśmy się spodziewać po afrykańskich korzeniach filmu. Dominują spokojne linie melodyczne (których raczej nie można nazwać tematami z prawdziwego zdarzenia) oraz ambient, który miał za zadanie wgryźć się w emocjonalne oddziaływanie obrazu. Połączone ze spokojnymi, etnicznymi wokalizami z pewnością zadowolą fanów takich ścieżek dźwiękowych jak „Łzy słońca” i jej refleksyjnej natury. Tak więc, ścieżka pod względem swej etniczności nie oferuje za wiele nowego. Funkcjonuje na granicy relaksu i refleksji, dochodząc do swej kulminacji w Baby Handover, przypominając przede wszystkim wyciszone projekty Hansa Zimmera. Nucący w tle afrykański chórek z pewnością skojarzy się nam choćby z tak ważną pracą Niemca jak „The Power of One”. Ścieżka jest po trosze utrzymana w poetyce Lebo M czy innego, znanego pieśniarza afrykańskiego – Salifa Keity. Warta uwagi, troszkę wyodrębniająca się z reszty materiału jest radosna kołysanka Silang Mabele, pomyślana jako niezobowiązujące world music. Inny zamysł fabularno-kompozycyjny to budująca, syntetyczna perkusja do śnionych wspomnień z dzieciństwa głównego bohatera.

Album ze ścieżką dźwiękową z „Tsotsi” jest kompromisem pomiędzy wymaganiami rynku oraz próbą zachowania choćby szczątków oryginalnej muzyki filmowej, która mogłaby być tak naprawdę nigdy oficjalnie nie wydana. Z pewnością zadowoli on słuchaczy z Afryki Południowej, szczególnie tych młodych (zwłaszcza fanów Zoli). Szkoda, że obyło się to kosztem ciekawego score’u, który może nie jest czymś ani zgoła wybitnym w swoim gatunku (muzyka filmowa nasycona etniką afrykańską bądź imitująca brzmienia ludowe), ale z pewnością satysfakcjonuje i dość dobrze spełnia swoją rolę w filmie, będąc cichym, emocjonalnym komentarzem do ekranowych wydarzeń. Panowie Hepker i Kilian (jak i słuchacze) mogą czuć się zawiedzeni, choć z drugiej strony zastany na płycie materiał, jest kompromisem a zarazem „chlebem powszednim” wielu albumów z muzyką filmową, które chcą być usłużne wobec wymagań rynku a jednocześnie nie stracić szansy wydania muzyki oryginalnej. Jednak te 14 minut to za mało… „Tsotsi” w takiej formie, w jakiej został wydany może zadowolić słuchaczy obeznanych z filmem lub fanatyków, szukających brzmień afrykańskich w kinie. Innych niekoniecznie.

Najnowsze recenzje

Komentarze