Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Hans Zimmer

Simpsons Movie, the (Simpsonowie – wersja kinowa)

(2007)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 24-08-2007 r.

Dość zaskakujące wejście Hansa Zimmera na pokład produkcji kinowej wersji nieśmiertelnych Simpsonów, oprócz rzeszy kontrowersji związanych przede wszystkim z pominięciem najbardziej zasłużonego dla serialu kompozytora – Alfa Clausena, a także twórcy kultowego tematu przewodniego – Danny’ego Elfmana, przyniosło wiele pytań, w pierwszej kolejności o kształt i muzyczną tożsamość nowego filmu. Zimmer, ze swoim wyrazistym, charakterystycznym językiem, ale jednocześnie Zimmer – twórca eklektyczny, potrafiący żonglować stylistyką, zdawał się być nieprzewidywalny i dopóki nie ogłosił sam siebie wyłącznie aranżerem tematu Elfmana (co było oczywiście bardziej zgrabnym retorycznym chwytem niż faktycznym rezultatem pracy przy obrazie, ale chwytem zapowiadającym utrzymanie, przynajmniej w pewnym stopniu, dotychczasowej konwencji serii), można było spodziewać się chyba wszystkiego, łącznie z wywróceniem uniwersum Springfield do góry nogami. Jaki zatem jest ostateczny efekt? Przyznać muszę, że trudny do zaklasyfikowania i trudny do oceny – jedno należy niemniej przyznać: Zimmer wyszedł z przedsięwzięcia z twarzą.


Niemiec w wywiadach wspominał, że nie rozumiał sensu zatrudniania go przy filmie, nie rozumiał początkowo swojej roli i oczekiwań. Sam do dzisiaj zadaję sobie pytanie, w jakim celu rzeczywiście do wyraźnie przecież zdefiniowanego muzycznie świata wrzucono Hansa wraz z całym sztabem jego pomagierów (6 dodatkowych kompozytorów i siedmiu orkiestratorów, w tym stały współpracownik Elfmana – Steve Bartek!), dlaczego zrezygnowano z Clausena. Niewątpliwie Simpsonowie w wersji kinowej różnią się formalnie od serialu, zamiast 20-minutowego odcinka, gdzie fragmenty ścieżki dźwiękowej pocięte były na kilkunastosekundowe części, przygody najsłynniejszej amerykańskiej rodziny przeciągnięte zostały do blisko półtorej godziny i sama konstrukcja fabuły, a zatem także i ilustracji muzycznej, ulec musiała zmianie. Nie jest to jednak zmiana tak do końca radykalna, film zachowuje przecież w dużej części kształt przypominający serię skeczów, przez co pełnometrażowa partytura Zimmera w wielu miejscach nabiera charakteru serialowej, rwanej i dynamicznej narracji, rozpisanej tylko na większą orkiestrę. I w tym właśnie tkwi zarówno jej główna siła, jak i niektóre ze słabostek.

Co niewątpliwie Niemcowi i jego zespołowi udało się, to zachowanie rozsądnej proporcji między serialowym materiałem muzycznym, a materiałem nowym, pisanym już stricte na potrzeby wersji kinowej. Mowa tu przede wszystkim o doskonałym temacie Elfmana, który przez te wszystkie lata stał się swoistą wizytówką amerykańskiej suburbii i bez którego ta ilustracja dźwiękowa nie miałaby racji bytu. Warto niemniej zauważyć, że temat ten nie ma większej wartości dramatycznej i w gruncie rzeczy dość średnio nadaje się do prowadzenia poważniejszej narracji, poza oczywiście kolejnymi błazeństwami mieszkańców Springfield. Zimmer nie nadużywa go zatem, choć rzekłbym nawet, że na miejscu kompozytora wykorzystywałbym go nawet rzadziej (czasami pojawia się znakomity nowy fragment, któremu brakuje rozwinięcia, bo zaraz przekształca się w materiał Elfmana, czy Elfmano-podobny) – konstrukcja partytury i jej kompromisowość jest bliska swoistego „złotego środka”, choć nie osiąga go w stu procentach. Znany wszystkim temat osłuchał się poza tym już na tyle, że musi zejść na dalszy plan, i chwała Niemcowi za to, że jego własny materiał jest wystarczająco mocny i realizuje ów cel.

A kompozycja Zimmera i jego kolegów to jedna wielka zabawa i parodia różnych gatunków i konwencji. Nie jest to w żadnym wypadku eksperyment posunięty tak daleko, jak w Black Hawk Down chociażby, bo Simpsonowie niczego radykalnego nie wymagali, niemniej w oparciu o konwencjonalne środki orkiestry (za wyjątkiem rockowego, zabawnego Release the Hounds) twórcy wykreowali całkiem zgrabny – jak na Hollywood – muzyczny pastisz. Fascynujące jest poszukiwanie wszystkich mniej lub bardziej ukrytych smaczków i odniesień – z jednej strony występuje sporo typowo Elfmanowskich stylizacji, za którymi stoi zapewne Steve Bartek, ale jednocześnie pojawia się w świetnym stylu sam Aaron Copland (efektowne Why Does Everything I Whip Leave Me?, czyli Copland wraz ze swoimi kompozytorskimi chwytami przepisany na język Zimmera – perełka!), a nawet duet Korngold/John Williams w epickim, romantycznym stylu, wywodzącym się ze staroświeckich filmów przygodowych (His Big Fat Ass Could Shield Us All z finalnej sceny pocałunku na motocyklu). Jeśli ktoś obawiał się, że silna, muzyczna osobowość Hansa zaważyć może na kształcie partytury, czas swoje obawy odszczekać, tożsamość ta jest bowiem na przestrzeni całości silnie zmarginalizowana. A może inaczej: po przesłuchaniu płyty wiadomo, że to Zimmer, kto inny bowiem (no tak, chyba tylko Danny…) wymyśliłby tak absurdalnie prześmiewcze fragmenty muzyki filmowej, jak Bart’s Doodle, czy przede wszystkim Spider Pig? Ubaw gwarantowany.

Główny atut tej partytury to znakomita funkcjonalność, z tym że nie jest to funkcjonalność zahaczająca o efekciarstwo. Bynajmniej, kompozycja Zimmera i spółki elegancko zlewa się z obrazem, szybkie tempo filmu nie pozwala na większe rozwinięcia poszczególnych pomysłów, w rezultacie czego widz otrzymuje jedną z lepszych ilustracyjnie prac Niemca w ostatnich latach, będącą w świetnej symbiozie z ekranowymi wydarzeniami, ale nieszczególnie zapadającą w pamięć, mimo muzycznych błazeństw, które co chwilę sączą się z głośników. Album tylko potwierdza, że praca ta, zapewne zgodnie z przewidywaniami, to bardziej ciekawostka, aniżeli poważne przedsięwzięcie, tym bowiem nigdy nie miała być i w filmie o Simpsonach być nie mogła. Jednocześnie z kolei pokazuje, że Zimmer (bądź jeden z jego pomocników, czego niestety nie można być pewnym), mimo nachalnego bombastu kolejnych części Piratów z Karaibów wciąż potrafi pisać stylową, a momentami piękną nawet lirykę. Jest to wciąż kompozytor, który reprezentuje zarazem to, co w Hollywood najlepsze, jak i czasami to, co najgorsze. Simpsonowie plasują się zdecydowanie bliżej tej pierwszej kategorii, choć bowiem wybitną muzyką zdecydowanie nie są, to stanowią przykład partytury napisanej z pomysłem, na luzie i ze szczyptą fantazji.

Najnowsze recenzje

Komentarze