Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Pistola per Ringo, una / Ritorno di Ringo, il (Pistolet dla Ringo / Powrót Ringo)

(1965/2004)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 26-08-2007 r.

Choć sformułowanie 'spaghetti-western’ już zawsze będzie kojarzyć się z nieśmiertelnymi dziełami Sergio Leone, to jednak włoska kinematografia na polu filmów o Dzikim Zachodzie jest zdecydowanie znacznie bogatsza. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych filmowcy z półwyspu Apenińskiego kręcili, często w koprodukcji z Hiszpanami, tak dużo westernów, iż bardzo możliwe, że zostawili w tyle nawet Hollywood. Mało które z nich były choć zbliżone poziomem do Trylogii Dolara czy Dawno temu na Dzikim Zachodzie, jednak i tak sporo było lepszych od większości amerykańskich produkcji o kowbojach. Niebagatelna w tym zasługa pewnego pana, który swoją pracą niesamowicie dużo wniósł także do wspomnianych dzieł Leone. Mowa rzecz jasna o Ennio Morricone, który równolegle ze swymi najlepszymi westernowymi partyturami pisał do innych włoskich obrazów z rewolwerowcami w roli głównej. Należały do nich między innymi dwa obrazy z bardzo chętnie obsadzanym w spaghetti-westernach włoskim aktorem Giuliano Gemmą: Pistolet dla Ringo oraz Powrót Ringo.

Choć można by pomyśleć, że mamy tu do czynienia z filmem i jego sequelem, to jednak tak nie jest. Rzecz ma się tu podobnie, jak w Trylogii Dolara gdzie wspólnym mianownikiem byli bardziej aktorzy, niż bohaterowie. Podobnie jest z Ringo, który choć w obu obrazach ma twarz Gemmy, to jednak jest zupełnie inną osobą. Raz wołają na niego 'Angel Face’ i jest aresztowanym cwaniakiem, który dla odzyskania wolności i sporej dawki gotówki gotów jest na podstępną walkę z bandytami przetrzymującymi farmerów jako zakładników, ale już w drugim obrazie staje się niejakim Montgomery Brownem, weteranem wojny secesyjnej i synem zabitego przez bogatych zbirów senatora. O ile w Trylogii dolara całość świetnie łączyła się muzycznie dzięki jednolitej stylistyce przyjętej przez Morricone, o tyle tutaj kompozytor był nie do końca konsekwentny. Styl obu partytur ma wprawdzie wiele wspólnych mianowników ale niestety wyraźnie różnią się one od siebie, co wynika też z różnej stylistyki obu filmów: Pistolet jest takim westernem przygodowym, nakręconym „na luzie”, zaś Powrót… jest zdecydowanie bardziej poważny i ponury. Pistolet dla Ringo jest też w wydaniu płytowym kompozycją moim zdaniem mniej interesującą od Powrotu Ringo.

Obie krótkie partytury najzupełniej słusznie wytwórnia GDM Music wydała razem, układając na krążku materiał chronologicznie. Najpierw usłyszymy więc słabszą część z Pistoletu…, którą rozpoczyna taka sobie piosenka śpiewana po angielsku, oparta na spokojnym, nieco romantycznym temacie przewodnim tej kompozycji, na płycie przywoływanym zdecydowanie rzadziej, jak w obrazie. Dalej mamy głównie niezbyt fascynujący underscore przeplatany krótkimi, nieco irytującymi wstawkami muzyki saloon’owej. Dużej części utworów bez filmowego kontekstu zdaje się brakować werwy, dramatyzmu, nowatorskości… słowem, wszystkiego co najlepsze w westernowych partyturach Morricone. Są drobne wyjątki w postaci, krótkich fragmentów bardziej dramatycznego underscore, typowych dla kompozytora wejść instrumentów dętych, oraz rozpisanego na trąbkę i gitarę The Slaughter, który przypomina fragmenty pisane przez maestro pod sceny pojedynków w filmach Leone. Tylko, że tego co w miarę ciekawe jest na płycie trochę za mało.

Na tym tle całkiem dobrze wypada Powrót Ringo. Już otwierająca go piosenka tytułowa jest ciekawsza od swojej vis-a-vis z Pistoletu…, przede wszystkim dzięki oparciu jej na bardziej emocjonującym, moim zdaniem ciekawszym temacie. Zaraz po niej usłyszymy jedną z instrumentalnych aranżacji tematu przewodniego a zarazem mój ulubiony utwór całego albumu. The Disguise rozwija się powoli, by w swojej drugiej połowie przedstawić główną melodię z całą mocą orkiestry bardzo emocjonalnie i niezwykle przekonująco. W obrazie fragment ten towarzyszy scenie, w której topiący smutki w alkoholu bohater doznaje swoistego olśnienia i postanawia pod przebraniem wyruszyć do rodzinnego miasteczka, i prezentuje się tam fenomenalnie, ale i na albumie, dla osób nie znających filmu będzie z pewnością bardzo atrakcyjny.

Już wcześniej napisałem, że Powrót… jest muzycznie ciekawszy od Pistoletu… a teraz dodam, że 90% zasług spada tu na temat przewodni. Nie tylko na fakt, że jest zwyczajnie lepszy od poprzednika, ale też i na to, że został tu o wiele lepiej wykorzystany. Poza opartą na nim piosenką i opisanym już The Disguise, mamy jeszcze jego optymistyczne aranżacje w ścieżkach 22-giej i ostatniej, oraz urokliwą, liryczną w Sheriff Carson. Ponadto usłyszymy tu trochę średniego underscore i muzyki źródłowej (piosenki i fragmenty stylizowane na meksykański folklor), niezły dramatyczny temat w The Funeral oraz jeszcze jeden fragment, na który każdy, kto zna późniejszą twórczość Morricone, na pewno zwróci uwagę. Ci, którzy słuchając Violence pomyślą „Już to gdzieś słyszałem” będą mieli słuszność. Bardziej znany jest z zupełnie innej ścieżki. Jakiej? Proszę włożyć do odtwarzacza soundtrack z Secret of the Sahara i wybrać utwór The Mountain. Kilka minut z tamtej ścieżki to nuta w nutę Violence. Nie można tu powiedzieć, że są to kopie na poziomie Hornera, bo ten choć próbuje udawać, że pisze nowy utwór. Przy Tajemnicach Sahary wykorzystano po prostu tę samą muzykę, która de facto wcale nie była pisana z myślą o Powrocie Ringa, lecz do obrazu Biblia z 1966r., do którego ostatecznie włoskiego kompozytora nie zatrudniono, choć zdążył już napisać około 15 minut muzyki. Zapewne życzeniem reżysera Il Ritorno… było wykorzystanie jej fragmentu w filmie, które wydaje się jednak nieco przeszarżowane. Z drugiej strony w spaghetti westernach nadmierna dawka dramatyzmu w ujęciach wydaje się być dopuszczalna.

Jak ocenić całość albumu? Na pewno mamy tu kilka fantastycznych kawałków, godnych polecenia nie tylko fanom Ennio Morricone, ale i każdemu miłośnikowi muzyki filmowej. Wszystko to jednak przeplecione fragmentami przeciętnego underscore i piosenkami, do których zapoznania się nie będę na pewno zachęcał. Wydaje mi się, że ten na swój sposób kuszący, ale bardzo nierówny album jest jak same filmy o Ringo. Mimo pewnych wad warto się z nim zapoznać, jednakże trzeba pamiętać, że nie jest to muzyka tej klasy, co partytury maestro do Trylogii Dolara albo Once Upon a Time in the West. Podobnie jak reżyser Duccio Tessari nie jest Sergio Leonem, a Giuliano Gemma nie jest Clintem Eastwoodem.

Najnowsze recenzje

Komentarze