Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Ottman

Fantastic Four: Rise of the Silver Surfer (FC2: Narodziny Srebrnego Surfera)

(2007)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 03-09-2007 r.


Zalewu komiksowych adaptacji ciąg dalszy i ciąg dalszy ich rozczarowującego jak dotąd romansu z Johnem Ottmanem. Niezły, ale przyćmiony przez Powellowskie rzemiosło z finału trylogii X2, przeciętny i absurdalnie zagranicą przeceniony Superman Returns, wreszcie słaba, bezbarwna pierwsza część przygód Fantastycznej Czwórki, jako repertuar imponować nie mogą i giną wśród naturalnych, choć nie zawsze w pełni sprawiedliwych odniesień do twórczości Danny’ego Elfmana czy Johna Williamsa. We wszystkich tych filmach Ottman prześlizgnął się jedynie po tematyce i emocjach, jego lejtmotywy brzmiały bardziej jak chłodna, matematyczna kalkulacja, aniżeli próba wyrazistego zdefiniowania ekranowych bohaterów, partytury więc przybierały ostatecznie kształt nie wykraczającej poza salę kinową ilustracyjnej sztampy, choć po prawdzie trzeba przyznać, że X2 bardziej ambitne tendencje wykazywał. Kolejną falę przygody kompozytora z komiksowym światem (wszak trwają prace nad kolejnym Supermanem) otwiera druga część cokolwiek nieudanej adaptacji Fantastycznej Czwórki – i trudno wciąż powiedzieć, czy Ottman zaczął się uczyć na własnych błędach.

Odpowiedź na powyższe pytanie jest o tyle problematyczna, że Rise of the Silver Surfer to także muzyka przeciętna, żeby nie powiedzieć słaba, w której po raz kolejny wskazać można te same niedociągnięcia i wady. Jest to poza tym wciąż partytura niemalże bez charakteru i stylu, prędzej rajd po kompozytorskich chwytach Goldsmitha i spółki, niż indywidualna praca o własnym języku i nieco choćby oryginalnych środkach wyrazu. Ottman pozostaje tu naczelnym przedstawicielem odtwórczych tendencji we współczesnej muzyce filmowej, tendencji będących przez spore już grono fanów z dłuższym stażem regularnie krytykowanych – i kolejne Fantastyczne Czwórki tego nastawienia raczej nie zmienią. Jest to bowiem muzyka płytka i płaska, której braki wytknąć można na wszystkich właściwie polach, od underscore po epickie sekwencje akcji, które dla odmiany nie są popłuczynami po stylistyce Zimmera, sięgając zamiast tego do bardziej konserwatywnego, orkiestrowego brzmienia i przywracając je w mało wyszukany sposób. Jerry Goldsmith z takich przejawów sympatii ze strony Ottmana nie byłby zapewne zbytnio uradowany, a takie utwory jak Chasing the Surfer, czy przede wszystkim Botched Heroics wprawiają mnie w zadumę, czy aby jest sens zastępować temp-track jego nieświeżą przeróbką. Niektóre fragmenty brzmią żywcem niczym pozbawiony formy Goldsmith z przełomu stuleci, Goldsmith bez inspiracji, na autopilocie, może tylko gorzej nieco skomponowany. W wykonaniu Ottman orkiestrowa muzyka akcji stanowi taką samą ślepą uliczkę, jak kolejne popcornowe produkty studia Remote Control.


Na szczęście, od klapy partyturę tą chroni kilka elementów, pozwalających domniemywać, że jej autor przechodzi pewną ewolucję i być może w przyszłości zdoła wyzwolić się z dotychczasowego impasu. Przede wszystkim mowa tu o temacie Srebrnego Surfera, który stanowi tak oczekiwaną przeciwwagę dla żałosnej fanfary przewodniej z poprzedniego filmu i który staje się faktyczną siłą napędową całej kompozycji, mimo że Ottman dwoi się i troi, by bogatszą, orkiestrową ornamentyką obudować materiał z pierwszej części w kolejnych partiach akcji. Temat Surfera, dość zaskakująco być może, jest dość stonowany, choć wciąż epicki w wyrazie, cechuje go swoiste dostojeństwo, a nawet – czego po tym obrazie nikt się chyba nie spodziewał – prawdziwy muzyczny tragizm, który nadaje całemu przedsięwzięciu tak potrzebnych, autentycznych emocji. Klasykiem ów temat z pewnością nie będzie, trudno oprzeć się wrażeniu, że można było go napisać i rozwinąć znacznie lepiej, niemniej może podobać się jego elegancja i ładne, tradycyjne orkiestracje, wyróżniające go spośród powracającej co chwilę taniochy. Po drugie, cieszy mnie bardzo mniejsze – w stosunku do części poprzedniej – efekciarstwo muzyki Ottmana, rzadkie wykorzystanie kliszowego chóru, skromniejszy jakby rozmach i ogólne stonowanie środków wyrazu. O ile underscore pozostał bezbarwny i płyta wciąż niezbyt sprawdza się jako autonomiczna praca, stosunkowo nieduża ilość orkiestrowych szaleństw, nazbyt często zahaczających w przypadku tego kompozytora o zwykły banał, w pewien sposób wychodzi całości na dobre. Zamiast muzyki wciągającej słuchacz otrzymuje muzykę nudną i wtórną, ale lepiej jakby pomyślaną i po prostu nieco mądrzejszą niż jej poprzedniczka.

Niestety, poza tematem Surfera zalety partytury Ottmana to bardziej pewne bardzo ogólne cechy niż faktyczne, łatwo rozpoznawalne detale, w zalewie bezbarwności bowiem zdają się ginąć nawet te fragmenty, które odznaczają się pewną błyskotliwością, jak chociażby całkiem ekscytująca praca perkusji w Four in One, czy naprawdę dobry i jakościowo wybijający się, epicki Silver Saviour/Aftermath. Przebłysków tych jest jednak niewiele, jak na nieciekawą i sztampową podróbkę tego, co każdy fan gatunku słyszał już w przeszłości dziesiątki razy. Muszę się zatem po raz kolejny zgodzić niestety z opiniami, że Ottman w repertuarze tego typu nie sprawdza się, co gorsze jednak zbyt rzadko wyciąga on wnioski ze swoich błędów i tylko sporadycznie swoje pomyłki naprawia. Rozwój tego doświadczonego już przecież kompozytora stoi zatem wciąż pod znakiem zapytania, choć bardzo chciałbym, żeby temat Surfera był zwiastunem nowej jakości. Pamiętam niemniej, że jedna jaskółka wiosny nie czyni…

Inne recenzje z serii:

  • Fantastic Four
  • Fantastic Four [2015]
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze