Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Maurice Jarre

Man Who Would Be King, the (Człowiek, który chciał być królem)

(1975/1992)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 18-09-2007 r.

Maurice Jarre to dawny mistrz kina epickiego I – można chyba powiedzieć – niekwestionowany przez większą część Srebrnej Ery aż do połowy lat 70-tych lider tego gatunku. Jest to również kompozytor, któremu sukcesów na polu tak artystycznym (3 Oscary, 4 Złote Globy), jak i komercyjnym oraz wbicia się w muzyczną świadomość milionów widzów pozazdrościć może wielu, utytułowanych nawet, kolegów po fachu. Znając zatem takie znakomitości, jak Lawrence z Arabii czy Doktor Żywago, siłą rzeczy reaguje się z zainteresowaniem i dużymi oczekiwaniami, ilekroć w ręce trafia któryś z przygodowych czy historycznych projektów Francuza, i to przy świadomości, że przecież poprzeczka zawieszona jest w jego przypadku bardzo wysoko. Człowiek, który chciał być królem, niesłusznie zapomniany dziś przez wielu, klasyczny obraz z doborową obsadą (Michael Caine, Sean Connery, Christopher Plummer), nakręcony na podstawie opowiadania Rudyarda Kiplinga, to jedno z tych właśnie przedsięwzięć, interesujące, ale w specyficzny sposób, niejako oczekiwaniom słuchaczy na przekór.

Opowieść rozpoczyna się w kolonialnych Indiach, w gabinecie Kiplinga, by przenieść się następnie na północ, do Kafiristanu (dzisiaj afgańska prowincja), gdzie dwójka weteranów brytyjskiej armii, zajmujących się różnymi szemranymi interesami, planuje zdobyć władzę, łatwo się obłowić i wrócić do kraju w roli dożywotnich bogaczy. Dowcipna i tryskająca humorem początkowo historia w pewnym momencie zaczyna nabierać coraz bardziej ponurych kształtów, gdy nad bohaterami gromadzą się czarne chmury, prowadzące nieuchronnie do dramatycznego finału – opowieść jest też pretekstem do skonfrontowania dwóch kultur: pozornie dumnej i wysublimowanej europejskiej oraz pełnej zabobonów, archaicznej kultury kafiristańskich autochtonów. Jarre o przedsięwzięciu mówił następująco: ”Ideą było, ażeby muzyka w Człowieku, który… przywoływała całe majestatyczne otoczenie oraz kładła nacisk na przygodę, ale również aby mówiła o frustracji, czy raczej klątwie obu bohaterów, zanim jeszcze przytrafi im się to, co ma się zdarzyć. O ile pierwsza część tej wypowiedzi w partyturze szybko znajduje swoje odzwierciedlenie, o tyle drugiej – w moim przekonaniu – kompozytorowi zrealizować się nie udało.

Ścieżka dźwiękowa Jarre’a ma właściwie dwa oblicza. Z jednej strony słuchacz ma do czynienia z tradycyjnymi elementami przygodowymi, które sprowadzają się przede wszystkim do potężnego tematu przewodniego, z drugiej zaś – z intrygującymi próbami odwzorowania lokalnej etniki, dość przekonującymi, głównie za sprawą uczestnictwa w sesji nagraniowej grupy hinduskich muzyków. Nie ma tu jednak miejsca na specjalnie wyrafinowane czy płynne przejścia między obydwoma stylami, czy tym bardziej na próbę ich połączenia, zmieszania ze sobą; tak jak główni bohaterowie obrazu nie rozumieją miejscowej kultury i odcinają się od niej, tak i w muzyce Europa pozostaje odseparowana od Azji. Czy to wynik świadomej decyzji Jarre’a – nie wiadomo, w każdym razie ścieżkę takie podejście wyraźnie rozbija i skłonny jestem uznać je za pewną, choć nie decydującą słabostkę.

Początek płyty przynosi słuchaczowi niemałą niespodziankę – dwuczęściowy temat przewodni, w połowie oparty na linii melodycznej znanego i lubianego The Minstrel Boy (fanom gatunku bliskiego także za sprawą licznych filmów, chociażby Gettysburga, czy Black Hawk Down), świetnie zaaranżowanej na triumfalny, pełnoorkiestrowy marsz. Także i druga połowa tematu ma charakter marszowy, bardziej już charakterystyczny dla Jarre’a, doskonale przy tym komponuje się ze swoją towarzyszką, tworząc razem efektowne, choć naturalnie wtórne nieco otwarcie albumu. O ile jednak atrakcyjność jest tu znaczna i można się przy fragmencie tym doprawdy świetnie bawić, to niestety żadnej wartości dramaturgicznej, i to na przestrzeni całej partytury, nie niesie on ze sobą. Na płycie nie jest to problemem, jednak w filmie brzmi miejscami sztucznie, uniesień brakuje przede wszystkim finałowi, gdzie pewne emocje wprowadza jedynie śpiew duetu Caine-Connery (na melodię The Minstrel Boy, ale zamiast tekstu Thomasa Moore’a, do słów The Son of God Goes Forth to War Reginalda Hebera, z niezłym efektem); do spółki ze stanowiącymi wyłącznie rodzajowe tło sekwencjami etnicznymi, materiał ten sprawia, że partytura w połączeniu z obrazem brzmi raczej przeciętnie, brakuje jej głębi, nastroju fatum, o który Jarre rzekomo tak zabiegał.

Niemniej to, co w kinie sprawdza się średnio, wiele zyskuje na płycie, zarówno dzięki oryginalności (wszak klimaty hinduskie nie są w kinematografii zachodniej tak wyeksploatowane, jak Orient czy Afryka i ), jak i sprawnej, wymiennej konstrukcji albumu, z naprzemiennym przywoływaniem tematu i etnicznego underscore, w ramach którego pojawia się ciekawy poboczny motyw, dość ponury i przytłaczający w wyrazie, będący być może swoistą zapowiedzią rozstrzygnięcia przygody niedoszłych władców Kafiristanu. Elementy hinduskiego folkloru, ich egzotyka, ciekawe wykorzystanie mistycznego chóru, miejscami hipnotyzująca rytmiczność (Roxanne) to materiał wystarczająco interesujący, by stanowić siłę napędową albumu, zaś dodatek efektownego tematu głównego czyni płytę pozycją bardzo przyzwoitą i z pewnością godną uwagi. Nie jest to drugi Lawrence z Arabii, ale każdy, kto szuka oryginalnych brzmień i komu brakowało takowych w środkowej, bardzo symfonicznej części trylogii Indiana Jones, znajdzie tu coś dla siebie.

Najnowsze recenzje

Komentarze