Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Williams

Indiana Jones and the Temple of Doom (Indiana Jones i świątynia zagłady)

(1984)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 08-11-2007 r.

Po gigantycznym sukcesie „Poszukiwaczy” kontynuacja była nieuchronna. Tym razem oto Indy przemierza Daleki Wschód i z gangsterskiego Szanghaju trafia pod strzechy zapomnianej wioski w Indiach, którą nawiedzają tajemnicze złe siły… „Indiana Jones i świątynia zagłady” nie miał tak dobrej prasy jak poprzednik. Zauważalny był brak poważnego tonu „Raiders…” a nawet sam Spielberg po latach nie jest zadowolony z tego obrazu. Zamiast poważnego tonu i ironicznego humoru więcej jest infantylności, nieprawdopodobnych zdarzeń, „popołudniowej” przygody jak i przerażających ofiar z ludzi… Krytycy krytykami a oczekiwania widowni oczekiwaniami, jednak po prawdzie „Świątynia zagłady” to definitywny film przygodowy z akcją pędzącą do przodu na złamanie karku i z cała masą zabawy, gdzie dwie godziny przeżywamy jak małe dzieci, którym wręczono cukierka. Na kompozytorski stołek powraca John Williams, już po zakończeniu trylogii „Star Wars” oraz Oscarze za „E.T.” i z pewnością nie idzie (jak praktycznie nigdy w swej karierze…) w kontynuacjach na łatwiznę. „Świątynię zagłady” łączy z „Poszukiwaczami” właściwie tylko główny temat archeologa, którego nieobecności nie można byłoby chyba sobie wyobrazić… Hasło promujące film brzmiało: „jeśli przygoda ma imię, to jest nim Indiana Jones!”. Równie dobrze można byłoby je zastąpić takim: „jeśli Indiana Jones był kiedykolwiek powołany do życia, to głównie za sprawą tematu Johna Williamsa!”. Prawda?

Podobnie jak w przypadku części I, płytowe wydanie omawianej ścieżki dźwiękowej jest obecnie białym krukiem. Na dodatek zawiera zaledwie 40 minut oryginalnej kompozycji Amerykanina. Oznacza to, że na wydanie czeka ponad godzina wcześniej nie publikowanej oficjalnie muzyki! Wydanie owo, jakkolwiek nie krytykując jego długości, przedstawia nam jednak prawdziwą esencję muzyczną z przygód Indiany w złowrogiej świątyni Kali. Utwory ułożono nie chronologicznie (podobnie jak większość płyt Williamsa) i biorąc pod uwagę autonomiczność kolejno każdego z nich, zyskuje to z pewnością na lepszym odbiorze płyty. Powód tego może być chyba tylko jeden – film w pierwszej połowie jest zdecydowanie spokojniejszy niż w drugiej, której towarzyszy wręcz bezustanna akcja.

W „Indiana Jones i świątynia zagłady” trwa nadal prawdziwy popis williamsowskiej wyobraźni muzycznej dla świata archeologa z lat 30-ych. Podobnie jak część pierwszą, opiera na silnej pracy tematycznej, zupełnie różnorodnej a przez to niebywale interesującej. Jednocześnie to zupełnie nowe tematy, nie ma mowy o wtórności i chodzeniu na skróty. Każe to patrzyć na ambicje Williamsa jako artysty (a jakże!), który nawet do filmu przygodowego na sobotnie popołudnie wkłada tyle inwencji i pracy. Centralną kompozycją 'flagową’ drugiej części „Indiany” jest marsz – krucjata dzieci-niewolników (sam tytuł obliguje do pobudzenia wyobraźni, nieprawdaż?). Jest to marsz pasjonujący i zarazem emocjonalny w swej wymowie, ubrany w masywną orkiestrację oraz znakomitą rytmikę a jego finałowe takty przy użyciu wojskowego werbla sugerują nam jedno – „oni idą na wojnę!”. Fragment ten znalazł się na wielu kompilacjach kompozytora i trudno zrozumieć, dlaczego w dzisiejszej dobie tak słabo jest pamiętany i niedoceniony. Oprócz tego, Williams popisuje się tutaj kilkoma naprawdę skomplikowanymi sekwencjami akcji. Fragmentami, które z pewnością były dużym wyzwaniem dla orkiestry studyjnej wykonującą partyturę. Bardzo skomplikowane, ekspresowe orkiestracje na flety, smyczki i dęte królują tak w muzyce pod słynny pościg wagonikami w kopalni jak i w muzycznej demolce (co za tempo!) z Death Trap, kiedy to orkiestra po wrzuceniu zdawałoby się piątego biegu przy powtarzaniu prostej progresji, implikuje jeszcze turbo-doładowanie, gdy na ekranie fajtłapowata Kate Capshaw raz jeszcze wciska dźwignię zapadni… Każdy z tych utworów charakteryzuje inna melodyka, spontaniczność, spojrzenie, struktura, nie są absolutnie podobne. Różnorodność to z pewnością znak firmowy tej filmowej serii!

Co z pozostałymi tematami? Egzotyczne lokacje filmu pozwoliły Williamsowi dokonać delikatnych stylizacji w kulturowych „kierunkach” muzyki. Taka jest chwytliwa melodia, temat małego Short Rounda. I mimo że troszkę banalna to i tak będziemy ją gwizdać podczas golenia ;). Zastosowano tu stylizacje chińskie i nie wywodzą się one bynajmniej z użycia chińskich instrumentów. Twórca przedstawia ów temat razem z epickim 'temat podróży’, bez wątpienia wzorowanym na dokonaniach Jarre’a w kinie Davida Leana. O taką też ilustrację prosił sam reżyser, z uwagi na to, że sceny wędrówki kręcono właśnie tam gdzie powstawał jeden z filmów brytyjskiej legendy reżyserii. Spielberg wyraża się o nim jako swoim ulubionym 'temacie podróży’. Chińskie stylizacje posiada również otwierający obraz, surrealistyczny numer musicalowy Anything Goes, autorstwa Cole’a Portera a zaaranżowany przez Williamsa. Śpiewająca w chińskim dialekcie Kate Capshaw, stepowanie plus fantastyczne big-bandowe tempo w stylu retro lat 30-ych tworzą razem unikalne, radosne doznanie. Gdy tylko przyjmiemy warunki konwencji, będziemy się bawić pysznie. Biorąc pod uwagę inne 'etniczne’ wpływy nie można zapomnieć o tajemniczej muzyce hinduskiej, której na wydaniu płytowym jest ledwie kilkanaście sekund, aczkolwiek pojawiającej się dłużej w samym filmie – robiącym szczególne wrażenie niskim chórem ze scen z wioski. Czymś zupełnie szalonym, dzikim i niemal demonicznym jest sekwencja z rytuału w tytułowej świątyni. Zmierzymy się tu z odrealnionymi, złowrogimi śpiewami w wymarłym sanskrycie (kompozytor powróci do niego 17 lat później przy okazji Duel of the Fates) a aerofony i gigantyczne uderzenia w kotły budują niezwykłą atmosferę muzycznego. Ten utwór to coś unikalnego a zarazem szokującego jak na karierę Johna Williamsa, któremu przypisuje się tak często bezsensowną łatkę 'kompozytora infantylnego’. Mówiące wiele o pracy jaką włożył w powstanie tej partytury. Z kronikarskiego obowiązku należy wymienić także parodystyczny temat gangstera Lao Che (Fast Streets of Shanghai) jak i zadziorny 4-nutowy motyw sług Mola Ramy ścigających bohaterów.

Nie mogło także zabraknąć nowego tematu miłosnego, który jest niestety słabszy od tego z „Raiders”, choć na swój sposób uroczy. Kolejny z pewnością hołd złożony Złotej Erze, ale jakże mógłby być inny skoro akcja filmu rozgrywa się dokładnie w tym okresie! Szkoda, że w pełnej wersji możemy go wysłuchać dopiero na napisach końcowych. Muzycznych napisach końcowych, które zostały w perfekcyjny sposób zaaranżowane przez Williamsa (ach te przenikanie się tematów!), a rozpoczynających się spektakularnym wykonaniem tematu Indiany Jones’a, kto wie czy nie najlepszym w całej trylogii. Jak widzimy różnorodność tematyczna i kompozycyjna w przypadku „Indiana Jones and the Temple of Doom” przyprawia o ból głowy. A to jeszcze nie wszystko. Dużą część w/w nieopublikowanej oficjalnie partytury odnaleźć można na bootlegach krążących po sieci. Najbardziej boli pominięcie sensacyjnej ilustracji pod scenę kradzieży kamieni Sankary (tutaj do wysłuchania fragment), z genialnym zastosowaniem tryumfalnego chóru, powodującego przejście ciarek po plecach…. Brakuje również dynamicznego, perkusyjnego podkładu pod finałową batalię na wiszącym moście, dramatycznej muzyki (wykorzystującą ponownie wspaniałe chóry) ze starcia głównych antagonistów i wręcz osadzonej w klimacie fantasy fanfary dla zwycięskiego herosa w kapeluszu (do posłuchania tutaj). Dlaczego tak się stało – nie jest mi wiadome, widocznie Williams uznał, że muzyka ta nie pasuje do koncepcji płyty. Niestety jakość tych wydań pozostawia trochę do życzenia i pozostaje nam żywić nadzieję, że po niemal ćwierćwieczu oczekiwania ktoś wreszcie się zlituje i wyda kompletną partyturę…

Partytura z „Indiana Jones i świątyni zagłady” zdaje się nie mieć wielu fanów. Nie potrafię stwierdzić czy jest jednoznacznie słabsza od ścieżki z „Poszukiwaczy”. Z pewnością pod względem muzycznym jej dorównuje, jeżeli nie przewyższa. Troszkę słabiej może być ze słuchalnością tak potężnej dawki brawurowej akcji jak i kilku niezbyt przekonujących fragmentów (utwory 3 i 5), ale czyż i takich wad nie posiada płyta z części I? Myślę, że za ścieżką dźwiękową ciągnie się cień mniejszej popularności filmu jak i koszmarnie ciężkiej dostępności samej płyty. A to wysoce niesprawiedliwe, ponieważ John Williams skomponował tą partyturę wkładając w projekt dużo serca, co czuć w muzyce, w jej awanturniczym charakterze, jej bezkompromisowości w kreowaniu kolejnej i kolejnej fantastycznej przygody i atrakcji (oczywiście w muzycznym sensie) jak i niepodrabialnej, niemalże magicznej otoczce lat 80-ych. Jego wysiłek zauważyła przynajmniej oscarowa Akademia, przyznając mu nominację. Score z drugiej części Indiana Jones z pewnością nie zachwyci wszystkich. Swoboda i entuzjazm, jaki tu panuje przebija nawet dokonania twórcy w „Poszukiwaczach zaginionej Arki”, choć brakuje trochę dostojnego, religijnego charakteru zawartego u protoplasty serii. Z pewnością zadowli fanów wielkiego, spontanicznego orkiestrowego grania, które nie jest jedynie środkiem samym w sobie, a misternie przygotowaną ucztą, „przypichconą” tematyczną brawurą, wykonaniami i kompozycją na najwyższym poziomie. Jednym słowem: radocha. Tylko niech proszę ktoś wreszcie wyda raz jeszcze soundtrack. Może w przyszłym roku, z okazji premiery czwartej części? Oby.

Najnowsze recenzje

Komentarze