Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Steve Jablonsky

D-War (Dragon Wars)

(2007)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 27-12-2007 r.

Czasami wydaje mi się, że kino rozrywkowe stacza się po równi pochyłej do otchłani totalnego banału i kiczu. Cóż bowiem innego można powiedzieć o twórcach, dla których efekty specjalne są jedynym motorem napędzających produkcję? Oglądając najnowsze filmidło Hyung-rae Shima, D-War odniosłem wrażenie, że reżyser naoglądał się masę superprodukcji i postanowił za wszelką cenę stworzyć własną. Jaki tego był efekt? Przepraszam, że posłużę się mało poetyckim sformułowaniem, ale D-War to zewłok filmowy, który rozkłada się z każdą minutą jego wyświetlania, uwalniając przy tym przeokropny fetor nudy. Opowieść o smokach toczących bitwę o dominację w naszej współczesnej cywilizacji została skonstruowana tak nieudolnie, że inne opowieści o mitycznych gadach – Eragon i Regin of Fire – jawią się przy tym jako dzieła ze wszech miar ambitne. Jedyne co może cieszyć w tym obrazie, to zdjęcia Huberta Taczanowskiego, nie powalające co prawda, ale znajdujące kompromis pomiędzy estetyką, a eksperymentatorstwem.

Ni krzty ambicji nie można przypisać jednak osobie, która stworzyła oprawę muzyczną do tego gniota. Steve Jabłoński – postać dosyć kontrowersyjna w światku muzyczno-filmowym – niejednokrotnie udowadniał, że inwencja twórcza jest dla niego niczym Ultima Thule lub Utopia dla racjonalisty. W dobie masowo produkujących szmiry kompozytorów, Jablonsky zajmuje niechlubną czołową pozycję. Ścieżką do D-War utwierdza tylko w tym przekonaniu. Kompozytor bowiem idzie po najmniejszej linii oporu i interpretuje film Shima za pomocą ogranego już stylu rodem z kuźni Media Ventures. Właściwie nie można mieć mu tego za złe, bo to chyba jedyny język jaki zna i rozumie, zwłaszcza gdy spojrzy się na jego wcześniejsze twory. Problem pojawia się, gdy wnikniemy w zawartość tej ścieżki.

Słuchając D-War już w samym filmie można znaleźć dodatkową rozrywkę w postaci gry, którą zwę potocznie „zgadnij skąd to zerżnął”. Cóż, poziom własnego wkładu Steve’a w charakter i styl, a nawet linię melodyjną jest tu po prostu szalenie żenujący. Naraz po rozpoczęciu seansu przed oczami jawić nam się będą fragmenty muzyczne z Króla Artura, Ostatniego Samuraja, Wu-ji i tym podobnych ścieżek. Kompozytor nie oszczędza się w naśladowaniu swoich starszych kolegów z byłego MV, jednak do ich poziomu brakuje mu wiele. Pomijając już sprawę banału brzmieniowego i braku oryginalności muzyki do D-War, trzeba szczerze powiedzieć, że zupełnie nie radzi sobie ona obrazie. Jablonsky sili się jak może, tworząc za pomocą orkiestry i elektroniki pseudoepicką tapetę dźwiękową do filmu, który tak na dobrą sprawę jest pusty niczym expose premiera Tuska.

Nawet ci, którym plumkadło Jablonskiego nie przeszkadzało zbytnio w „dziele” Shima, z pewnością zmienią swoje zdanie, przesłuchując soundtrack wydany przez Milan. Owe CD z czystym sumieniem mogę określić mianem jednego z największych bełkotów muzycznych tego roku (2007 p.r.). Zaczyna się niewinnie, bo lekkim i niezobowiązującym kawałkiem, przywołującym poniekąd na myśl ścieżkę Badelta do Wu-ji. Niestety już połowa drugiego utworu obnaża cały syf z jakim będziemy musieli się borykać przez następne trzy kwadranse: ciągłe deja vu i przekonanie, że już to kiedyś słyszeliśmy, brak jakiegokolwiek klimatu (a przecież to kino fantasy), zupełnie jałowe orkiestracje i nikła atrakcyjność muzyki akcji…

Na tym mógłbym zamknąć ten tekst, wystawiając stosowną ocenę, ale skoro znalazłem trochę czasu na zjechanie Jablonsky’ego za ten syf jaki stworzył, pozwolę sobie zrobić to nieco dokładniej.

Nie wiem ile pasji włożył w to co robił kompozytor, ale sądząc po samej muzyce akcji, prawdopodobnie niewiele. Dostajemy bowiem powtórkę z rozrywki w najgorszym wydaniu, gdzie ani technicznie, ani melodyjnie twór Jablonskiego nie może konkurować nawet z najgorszymi, odfajkowanymi pracami Zimmera. Czemu więc tak usilnie stara się imitować tego pana, wyciągając na przykład całe fragmenty z jego partytur i obrabiając je na własne potrzeby. Ręce opadają jak słyszy się ten orkiestrowo-elektroniczny jazgot, wtórowany przez syntetyczne partie chórlane, a przecież, akcja stanowi trzon tej ścieżki… Żeby nie rzucać pustymi frazesami proszę posłuchać tylko fragmentów action-score zamieszczonych w samplach.

Nie tylko muzykę akcji spartolił tutaj Jablonsky, ale również całą sferę dramatyczną. O ile Transformers był pod tym względem jałowe, to w przypadku D-War mamy do czynienia wręcz z pustynią emocjonalną. Przykładowo wątek miłosny pomiędzy bohaterami (Ethanem, a Sarą) potraktowany został beznadziejnymi samplami chóralnymi, które nie wiedzieć czemu kojarzą się z fragmentami Kodu Da Vinci Zimmera. Najwięcej śmiechu wywołała u mnie jednak etnika jaką posługuje się Jablonsky. Jako iż głównym wątkiem filmu jest koreańska legenda przywołująca wydarzenia sprzed 500 lat, chcąc nie chcąc należało wyeksponować nieco muzykę tradycyjną lub jej substytut. Ale co serwuje nam Steve? Erhu, trochę tandetnych do bólu flecików i kolejną porcję orkiestrowo-elektronicznej łupanki. Można by było bronić Jablonskiego twierdząc, że jaki film taka muzyka, niestety nikt nie zwalnia kompozytorów od należytego wywiązywania się ze swoich obowiązków, a nade wszystko od myślenia.

Sumując ten krótki wywód, nie ma praktycznie żadnego powodu, aby polecić komukolwiek tą ścieżkę. Nawet fani energicznego i pełnego „poweru”, choć niekoniecznie ambitnego stylu MV, prawdopodobnie zgardziliby tym muzycznym bękartem. Całe szczęście, że nie trafił on jak do tej pory na rynki europejskie. Cóż, takie właśnie kompozycje jak D-War pokazują całą prawdę o ich twórcach. Twórcach, którzy jawią się w moich oczach jako akwizytorzy próbujący wcisnąć najgorszy bubel opakowany w ładne pudełeczko. A Steve Jablonsky jest prawdziwym mistrzem tandety…

Najnowsze recenzje

Komentarze