Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Powell

Jumper

(2008)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 07-03-2008 r.

Teleportacja. Ostatnio o czymś takim w kine mówiono chyba przy okazji „Star Treka”, „Gwiezdnych wrót” albo „Oni żyją” Johna Carpentera. O ile tamte obrazy to czyste science-fiction, najnowszy film dobrego poniekąd reżysera Douga Limana („Go”, „Tożsamość Bourne’a”) opowiada o możliwości teleportacji w świecie realnym. „Jumper” (dobrze, że nasi wspaniali tłumacze nie przetłumaczyli tego dosłownie…) opowiada o nastolatku (Hayden „naburmuszony” Christensen), który nadużywa takowej zdolności w niecnych celach a po piętach depcze mu tajemniczy, blondwłosy jegomość (Samuel L.Jackson…). Przyznam szczerze, że o wiele bardziej niż fabuła, zainteresowała mnie w przypadku tego filmu muzyka, która miała zostać napisana przez współpracującego z Limanem od dwóch filmów („Bourne”, „Pan i Pani Smith”) Johna Powella. Kompozytor ten udowodnił, że znakomicie czuje się we współczesnym kinie akcji i sensacji, łącząc skomplikowaną stroną elektroniczną swoich score’ów z klasyczną rolą orkiestry. Dodając fantastyczny kontekst „Jumpera”, można było mieć apetyt na partyturę na miarę „X-Men 3” czy „Zapłaty”

Niestety, wygląda na to, że John Powell dostosował się do poziomu filmu, który miał zilustrować. Gdybym miał użyć porównania, powiedziałbym, że Amerykanin popełnił tu swojego „Nexta”, tak jak to było w przypadku kompozycji Marka Ishama z 2007 roku. Na przykładzie „Jumpera” doskonale widać za co krytykowana jest obecnie amerykańska muzyka filmowa do kina rozrywkowego. Partytura jest zdominowana przez funkową elektronikę, z marginalną asystą orkiestry, próbującej w bardzo niewielu momentach wywołać fantastyczny, inspirujący klimat, bo przecież teleportowanie się do dowolnego zakątku naszego globu musi być sprawą niezwykle fascynującą! I takie rzeczy muzyka winna odpowiednio skomentować. Szkoda, że producenci postawili tutaj wyraźnie na tak zwaną „muzykę młodzieżową”. Zewsząd atakowani jesteśmy elektronicznymi perkusjami, sound designem i tysiącem przenikających się nawzajem linii rytmicznych. Mimo tego całego natłoku środków, nie dane nam będzie znaleźć w „Jumperze” ambitnego podejścia i skomplikowanej aranżacji wielowarstwowej elektroniki znanej z „Bourne’ów”, a szczególnie ostatniej ich części. Nic nie wskazuje na to, by w muzykę włożono dużo przemyślenia czy 'zaprojektowania’. Mamy do czynienia z chaotycznym, pseudo-skomplikowanym brzmieniem, które do niczego nie prowadzi, jest po prostu puste i anonimowe. Takie, jakie często spotyka się w ostatnim czasie jako ilustrację do kina akcji.

Powell – o zgrozo – ubarwia swoją muzyką także hard-rockiem. Moim zdaniem trąci to zwykłym banałem, obniża wartość partytury jako całości, a decyzja ta pewnie wymuszona była z uwagi na docelową widownię obrazu – nastolatków… Kolejnym problemem albumu jest poszatkowanie go na wiele nie sięgających nawet minuty utworów, totalnie nie pomagające w odbiorze muzyki. Bo jak można coś rozwinąć przez dajmy na to: 46 sekund? John Powell zapodaje raz za razem swoje funkowe, elektroniczne rytmy oraz brzmienia i jak tylko się rozpocznie, następuje wyciszenie. I tak kolejny fragment, i kolejny, i kolejny. Czy nie można było tego lepiej wyprodukować na CD? Czy ktoś z ludzi odpowiedzialnych za wydanie tak naprawdę przesłuchał je przed wypuszczeniem do sklepów? Tego typu pytania same nachodzą człowieka podczas odsłuchu.

Ponieważ elektroniczna sfera „Jumpera” jest raczej wtórna (również w kontekście kariery twórcy), liczyć można było, że przynajmniej strona orkiestrowa, którą tak interesująco wprowadza Powell do swych prac, kreując inspirującą jej fuzję ze sztucznym medium, obroni przynajmniej ten score. Jedynie w kilku momentach dane jest nam usłyszeć zadziorne orkiestracje, wskazujące na element przygody (w tym znaki firmowe Powella – kapitalnie fanfarujące, „nachodzące” na siebie, trąbki), których w pewien sposób staroświecki charakter świetnie korelował z nowoczesnością elektroniki we wspomnianej „Zapłacie” czy „X-Men 3”, jednocześnie tworząc niszę, w której autor zdaje się być klasą samą dla siebie. To jednak zdecydowanie za mało. Niejakim ubarwieniem zdaje się być etniczny instrument drewniany, który pojawia się w kilku utworach. Ale to tylko błyskotka, która tak po prawdzie zupełnie nie pasuje do nowoczesnej stylistyki muzyki akcji, choć jest usprawiedliwiona fabułą (Egipt). Partytura posiada także swoje dwa przewodnie motywy. Jednym jest wesoła, by nie powiedzieć młodzieżowa przygrywka (Bridges, Rules, Banking), drugim nieco bardziej uciekająca w stronę refleksji melodia (Splash, Coliseum Tour). Obie ledwie przeciętne, wyteleportowujące się szybko z głowy po seansie z płytą. Gdzieś tam pojawiają się jakieś pseudo-arabskie stylizacje, ale i ten zabieg sprawia wrażenie wymuszonego i bezbarwnego.

Wydaje mi się, że na „Jumpera” po prostu szkoda czasu. Lepiej poczekać na kolejne, ścieżki autorstwa Johna Powella, np. przewidziany na ten rok dramat wojenny „Stop-Loss”. Stosowniej (jeżeli już NAPRAWDĘ chcemy słuchać Powella) będzie odświeżyć jego zadziorne, tryskające energią kompozycje do „Bourne’ów”, „Włoskiej roboty”, a w szczególności „Zapłaty”. „Jumper” jest niewiele lepszy – co jest dość smutnym objawieniem – od przeciętnych produkcji spod szyldu Media Ventures/Remote Control, vide męczące, ultra-modernistyczne podejście i „młodzieżowa stylistyka”. Dla młodej generacji słuchaczy pewnie będzie na pierwszy rzut ucha atrakcyjna, ale kryje się za nią pustka. John Powell powinien się teleportować czym prędzej do lepszego projektu i lepszego wykorzystania swego niewątpliwego talentu.

Najnowsze recenzje

Komentarze