Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Basil Poledouris

Legend of Butch and Sundance, the (Legenda Butcha)

(2003/2008)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 16-03-2008 r.

Rok 2007 był wielce łaskawy dla westernu. Wciąż szukający tematów, które będzie można sprzedać producenci postanowili odświeżyć gatunek któremu wszyscy wywróżyli śmierć. Powstało zatem kilka ciekawych produkcji z równie interesującymi partyturami. Wyróżniły się przede wszystkimi kompozycje do filmów: „3:10 do Yumy” Marco Beltramiego i „Zabójstwo Jesse Jamesa…” soundtrack stworzony przez Nicka Cave’a i Warrena Elisa. Być może ten trend powrotu do filmów o Dzikim Zachodzie sprawił, że wytwórnia płytowa Moviescore Media, wydawca specjalizujący się raczej w promowaniu mało znanych kompozytorów muzyki filmowej, zdecydowała się wydać pewien westernowy score, ostatnie dzieło Basila Poledourisa. Zapomniany przez Hollywood kompozytor, w swych ostatnich latach tworzył niemal wyłącznie dla przyjaciół niskobudżetowe partyturki, do filmów o wątpliwej wartości artystycznej.

„The Legend of Butch and Sundance” jest właśnie taką produkcją. Telewizyjny filmik, po raz kolejny pokazujący historię bandytów: Butcha Cassidy i najszybszego rewolwerowca zachodu Sundance Kida. Sam film nie wart jest funta kłaków. Nudny, bez pomysłu z fatalnymi błędami reżyserskimi, a do tego aktorstwo… Pełna żenada. I pomyśleć, że gra tu Michael Biehn znany wszystkim z Terminatora i Obcego. Cóż sława na pstrym koniu jeździ. Jedynym powodem, dla którego katowałem się tym „wybitnym dziełem” amerykańskiej kinematografii jest muzyka Poledourisa (niestety jej jakość została przez reżysera zupełnie niewykorzystana). Tylko ona powstrzymywała mnie przed rzuceniem się na mój telewizor z tomhawakiem i dokonania rytualnego mordu na pikselach.

Myliłby się każdy, kto w partyturze twórcy Conana doszukiwałby się jakiegoś przełomu. To nie jest Cave, który reinterpretuje gatunek westernowej ilustracji, to nie jest też Beltrami, który gra z konwencjami. To jest stary dobry Basil, który napisał niezwykle silnie folkową partyturę, wykreowaną siłami skromnego składu. I w tym tkwi największy urok tej muzyki (szczególnie gdy słuchamy jej na płycie). Nie ma tu udziwniania, intelektualnej gry ze słuchaczem, jest dobra zabawa, oparta o muzykę źródeł, muzykę przełożoną jednak na znany wszystkim język Poledourisa.

„Legenda Butcha” posiada wszystkie najlepsze cechy dobrego „soundtrackowego” słuchadła. Jest tu wspaniały temat i to zarówno ten główny, pełen nieskrępowanego dynamizmu (Butch and Sundance: Main Title) jak i ten miłosny (The Man I Love) jest rytmika (Riding Contest (Butch Meets Sundance), motoryka i świetne solowe partie skrzypiec (First Robbery). Co wielce ciekawe słuchając soundtracku prawie w ogóle nie czujemy, że film posiadał nikły budżet i Poledouris musiał się posługiwać substytutami orkiestry. Mistrzostwo twórcy Conana polegało zawsze na tym, że potrafił nawet ze skromnego instrumentarium (a takie przecież tu dominuje: gitary, banjo, akordeon, skrzypce) wydobyć moc i specyficzny splendor, którego inni twórcy nie potrafią często wykreować nawet dysponując wielkim składem symfonicznej orkiestry. To wielka sztuka z kameralnego soundtracku uczynić wulkan dynamizmu i za to Poledourisowi należy się ogromny szacunek. Duży plus należy przyznać też kompozytorowi za (jak zwykle u niego) świetną bazę tematyczną. Owszem nie ma tu może artyzmu „Lonesome Dove”, czy zabawy gatunkiem znanej z „Quigleya na Antypodach”, ale jest to, czego bardzo często nie posiadają współczesne kompozycje eklektyków spod znaku Tylera. Mowa o autentycznej radości, jaką czerpie słuchacz z obcowania z partyturą. Prosta tematyka jest na tyle urzekająca (cudowny temat miłosny, przypominający jak wielki talent melodyczny posiadał twórca „Pożegnania z królem”), że słuchając jej zupełnie nie mamy ochoty zastanawiać się czy gdzieś wcześniej już tego nie słyszeliśmy. Po prostu z radością kontemplujemy. Łatwość słuchania wzmaga się także przez to, że Poledouris buduje swe utwory na wzorach znanych z folkowych przyśpiewek (wyraźna przeplatanka: zwrotka-zwrotka-refren), dodając jednak piętno swojego stylu, które sprawia, że nawet ktoś kto alergicznie reaguje na rdzenną muzykę Dzikiego Zachodu nie będzie się tu nudził. Przyznam się, że Basil zachwycił mnie także niezwykle subtelnym wykorzystaniem sampli elektronicznych (m.in. w First Robbery). Brzmi nowocześnie, ale jednak w żadnej mierze nie rozbija struktury, nie sprawia też wrażenia koniunkturalizmu, wrażenia które tak często mamy słuchając młodych wilków z grupy Remonte Controle.

Choć muzyka z „Legendy Butcha” daje wiele przyjemności są w tej beczce miodu także łyżki dziegciu (ale niewiele). Nie ma tu bowiem żadnego nowatorstwa, wielkiej oryginalności (kłaniają się mocne nawiązania do partytur z „Free Willy”, „Lonesome Dove”, „For Love of the Game”, a także z „Quigley Down Under”). Nie ma też kompozycyjnych niuansów, owej maestrii znanej z najwybitniejszych dokonań Basila. W zamian dostajemy troszkę nudy (ciągnące się jak wołowe flaki Price of Being an Outlaw i Slugfest to Durango / Sergeant) rzucającej lekki cień na całość. Mimo to ostatnia partytura Basila Poledourisa to wspaniały prezent od Moviescore Media (szkoda jedynie, że to edycja limitowna), prezent który dojmująco udowadnia jak bardzo brakuje talentu Basila. Skoro bowiem do tak tandetnego filmu, twórca potrafił napisać kompozycje, która dla wielu kompozytorów mogłaby być wzorem do naśladowania, co stworzyłby do wielkiego epickiego filmu o potężnym budżecie? Na to pytanie nigdy już nie uzyskamy odpowiedzi. No chyba, że kiedyś po śmierci dane nam będzie wraz z zastępami aniołów obejrzeć w niebiańskim multipleksie „The Greatest Story Ever Told” oprawione partyturą Św. Basila…

Najnowsze recenzje

Komentarze