Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Michael Kamen

Band of Brothers (Kompania braci)

(2001)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 07-05-2008 r.

Udane, sprawdzone, zakończone sukcesem idee znajdują często swój ciąg dalszy w innych przedsięwzięciach i projektach, które starają się wykorzystać popularność oryginału. Tak jest też w świecie filmu, kiedy to po produkcji która stała się hitem jakiś czas później pojawia się oczywiście sequel, lub np. serial telewizyjny. Po olbrzymim sukcesie „Szeregowca Ryana”, odtwórca głównej roli Tom Hanks i reżyser Steven Spielberg, postanowili wyprodukować 10-odcinkowy mini-serial telewizyjny dla stacji HBO, wykorzystujący niezwykle realistyczną formę wizualną ”Ryana” oraz cykl książek Stephena Ambrose’a, które stanowić miały fabularną oś serialu. Serial ”Kompania braci” okazał się ogromnym sukcesem, wyświetlanym w telewizjach na całym świecie a jego walory widowiskowe stawiały go na równi z produkcjami przeznaczonymi dla dużego ekranu. Tworząc przedsięwzięcie takiego kalibru, należało zatrudnić również kompozytora odpowiedniej rangi. Został nim poszukujący od lat 90-ych raczej ambitniejszego repertuaru Michael Kamen, który współtworzył muzykę do innego serialu TV produkowanego przez Hanksa – „From the Earth to the Moon”, powstałego również na fali sukcesu filmu kinowego – „Apollo 13”.

Płyta wydana przez Sony Classical i zawierająca prawdopodobnie najważniejsze fragmenty muzyczne z serialu prezentuje score kompozytora w hojnym wymiarze, dając słuchaczowi aż 70 minut materiału do odsłuchu. Niestety, muzyka zaprezentowana na albumie nie wykazuje aż takiego poziomu by usatysfakcjonować słuchacza przez wszystkie 1 godzinę i 10 minut jej trwania. Na pewno „Kompania braci” może pochwalić się pięknym, nostalgicznym tematem głównym, zaprezentowanym w pierwszym utworze. Podobnie jak dość bezbarwna partytura Johna Williamsa z „Szeregowca Ryana”, score utrzymany jest w klimacie refleksji i wspomnień (słuchając, w głowie niemal wizualizują się obrazy żołnierzy), z niewielką „domieszką” chóru. Muzyka Kamena jest oczywiście w pełni instrumentalna, chociaż pełna orkiestra symfoniczna występuje z rzadka. Przede wszystkim daje o sobie znać w dwóch długich suitach, niezwykle inspirujących i już bardziej patetycznych w wyrazie. Choć obu słucha się wspaniale to z drugiej strony mamy świadomość ich małej oryginalności. Uważni dostrzegą całe sekwencje zaczerpnięte bezpośrednio z „Robin Hooda”, choć naznaczone znacznie bardziej militarystycznym zacięciem w postaci choćby wtórującego werbla. Co ciekawe, po tak elektryzującym prologu albumu trwającym niespełna 24 minuty (razem z The Mission Begins), zostajemy wrzuceni w wir prawie 50-minutowego underscore’u. Moim skromnym zdaniem Michael Kamen nie czuje się w tej formie zbyt dobrze (choć romantyczne „What Dreams May Come” temu zaprzeczają…). Muzyka ilustracyjna staje się tu bardzo ascetyczna, a pozbawiona w dużej mierze harmonijnej struktury brnie niejako w pustkę. Przeważnie utwory prowadzi pojedynczy instrument (fortepian, obój), są one bardzo ilustracyjne, dodatkowo zaś razi nas pewna przypadkowość w budowie muzycznej albumu (następujące po sobie fragmenty pochodzą bowiem z różnych odcinków). Są też i momenty dłuższe, gdzie tego typu skromny skład pozbawiony dodatkowo jednoznacznego zamysłu przewodniego śmiertelnie nuży. Kamen bardzo sporadycznie korzysta z elektroniki, jest też trochę muzyki atmosferycznej z pewnością odnoszącej się do działań związanych z wyczekiwaniem i obecnością wroga.

Dramatyczny ton partytury twórca buduje oczywiście za pomocą instrumentarium smyczkowego, ale nie zaskakuje ani niczym nowatorskim ani wybitnie emocjonalnym. Muzyka jest smutna, przygnębiająca i ponura, brnie często w klasyczny ton a krótki czas utworów nie pozwala na tematyczne rozwinięcie skrzydeł, co w efekcie prowadzi do głębokiego uczucia niedosytu. Mimo, iż score wykonuje Metropolitan Orchestra z Londynu, co z pewnością świadczy iż przeznaczono na jej wykonanie i nagranie pokaźne środki w budżecie, zastanawia skromność i kameralność dzieła. Nie chodzi tu bynajmniej o „głośniej/potężniej – znaczy lepiej”, tylko o fakt, że muzyka jest zastanawiająco uboga brzmieniowo. Tego typu ilustracyjne tło może działać w filmie romantycznym, lecz jako partytura wojenna/dramat do końca nie zdaje egzaminu. Tym bardziej, że owego tła muzycznego jest tak dużo… Morze niewyraźnej ilustracji czasami przerwie utwór ciekawszy, jak choćby chóralny Plaisir D’amour, wykorzystujący główny temat Bull’s Theme, czy String Quartet in C-Sharp Minor Ludwiga van Beethovena, ale to chyba za mało. Śliczne jest również finałowe requiem z wokalami Marie Brenann i Zoe Kamen (córka Kamena) – repryza głównego tematu. Poza tym, muzyka jest niezwykle przygaszona, stara się być intelektualna i emocjonalna, ale ani nie zapada w pamięć, ani nie zaskakuje niczym poza pełnieniem swej funkcji jako tło w serialowych odcinkach (nawet 10-minutowe Discovery of the Camp). Nie jest to z pewnością „Cienka czerwona linia”

„Band of Brothers” zyskało niezwykle przychylne i entuzjastyczne oceny w czasie swojej premiery. Zastanawiam się czy przypadkiem większość recenzentów nie była tak zdumiona elektryzującymi początkowymi 20-minutami, iż potraktowała resztę bardzo długiego wydania jako naturalne dopełnienie całości i przeszła nad nim do porządku dziennego. Owszem, otwierające utwory to kawał inspirującej muzyki filmowej, ale ciąży nad nimi cień „wtórności” cytującej dosłownie poprzednie dokonania Kamena. Z pewnością wiele osób będzie porównywało „Band of Brothers” z „Saving Private Ryan” Williamsa. Oba dzieła, choć przytłoczone refleksją i powolnym underscorem są tak różne jak style obu panów. „Kompania” jest bardziej subtelna, bardziej europejska, z kolei „Szeregowiec” polega na nobliwych partiach na instrumenty dęte, podszytych klasowym, standardowym dziś u Williamsa ponurym brzmieniem. I oba soundtracki w tych kategoriach nie „przyciągają” moim zdaniem słuchacza. Oba mają również bardzo mocne, spektakularne fragmenty, które tak naprawdę jako jedyne zostaną zapamiętane z obu płyt. Otwierające suity nie grzeszą oryginalnością mimo ich przebojowego, patriotycznego charakteru, w tym więc aspekcie należną uwagę powinien zdobyć piękny Main Theme, który szkoda, iż nie pojawia się częściej na albumie ale z pewnością nie oddziałuje tak mocno jak sławne Hymn to the Fallen.

„Band of Brothers” to album nierówności i kontrastów, album eklektyczny, co oczywiście jest uzasadnione epizodyczną rolą serialu. Polecam podobne „ideologicznie” (w sensie budowy i roli muzyki), ale znacznie bardziej satysfakcjonujące „What Dreams May Come”.

Najnowsze recenzje

Komentarze