Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

E Ridendo L’uccise

(2004/2006)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 06-08-2008 r.

Ennio Morricone niezwykle rzadko wypowiada się na temat swojej muzyki. Chyba słusznie wychodzi z założenia, że ze słuchaczem lepiej komunikować się za pomocą samej materii muzycznej, a nie za pomocą objaśniających i nie oszukujmy się, nieco kabotyńskich wywiadów, jakimi w ostatnich czasach raczą nas gwiazdy amerykańskiej muzyki filmowej, wywiadach które nie są niczym innym, jak sztucznym pompowaniem koniunktury na właśnie wydany album – produkt.

Praktyka niemówienia o swojej pracy dotyczy oczywiście nie tylko wywiadów, których maestro udziela nader niechętnie, ale także odnosi się do stosunkowo nieczęstych komentarzy w tzw. bookletach, czyli po prosu we wkładkach dołączonych do albumu. Nie uświadczymy na płytach Włocha rozbudowanych elaboratów na temat muzycznej ikonografii, nie ma tu tłumaczeń, niezliczonych podziękowań dla wszystkich krewnych i znajomych (czytaj ghostwriterów), bardzo często nie ma po prostu NIC. Tym bardziej zdziwiła mnie okładka z zupełnie nieznanego u nas film, do którego muzykę napisał Morricone. W książeczce (20 stroniczkowej!) z „E Ridendo l’uccise” (co po naszemu można przetłumaczyć mniej więcej jako I śmiech zabitych) czytamy wparwdzie ledwie kilka zdań, które gdyby zostały wypowiedziane przez Hansa Zimmera, czy również lubiącego mówić o swych partyturach Briana Tylera, nie przykułyby zapewne mojej uwagi. Z krótkiego tekstu, jaki skierował do słuchacza Morricone można wywnioskować pewną dumę ze skończonego efektu, dumę że udało się osiągnąć cel, to jest napisać muzykę, która nie tylko wpisuje się w historyczne (renesansowe) tło obrazu, ale też spełnia wymogi nowoczesnego filmu. Co ciekawe twórca „Misji” wyraża podziw dla skończonej produkcji nazywając ją: jednym z największych osiągnięć włoskiego kina historycznego. Jestem przekonany, że to nie tylko kurtuazja, kazała napisać kompozytorowi te słowa. Skąd zatem bierze się moja pewność? Otóż z niezwykłej jakości muzyki i prawdziwej iskry geniuszu, którą kilka razy odnaleźć możemy słuchając tej partytury. Morricone podobnie jak John Williams, aby dziś napisać partyturę, która wykracza poza typowe rzemiosło musi być autentycznie zainspirowany, obrazem, scenariuszem, lub po prostu postacią reżysera. Film Florestano Vanciniego z pewnością dał kompozytorowi takiego „kopa” potrzebnego do stworzenia niebanalnej partytury, muzyki mającej taką jakość jak wszystkie te młodzieńcze dzieła maestro.

Niestety nie dane mi było zapoznać się z obrazem, czego niezmiernie żałuję, bo zapowiada się on niezwykle ciekawie. Dotyczy bowiem intrygujących czasów początku wieku XVI. Miejscem akcji jest rozkwitła pod rządami Ercole I d’Este Ferrara (to właśnie Ercole był wspaniałym mecenasem sztuki, otworzył Włochy na sztukę Holandii, sprowadził też na swój dwór Lodovico Ariosto, wybitnego literata, twórcę Orlanda Szalonego), miasto które po śmierci wielkiego władcy jest areną kłótni jego czterech synów. Ci zamiast troszczyć się o państwo biją się o władzę i o kobiety (wśród których ważną rolę odgrywa niesławna Lucrezia Borgia – niezrównana kochanka i… żona Alfonsa d’Este). Dwór pogrąża się w rosnącej degrengoladzie, zaś na wszystko patrzy intrygant, nadworny błazen Moschino delikatnie pociągający za sznurki, które sprytnie kryje pod maską idioty.

Krytycy film przyjęli entuzjastyczne, chwaląc prawdziwie artystyczną wizję Vanciniego. Gorzej już było ze zwykłą publicznością, którą mierziło celowo sztuczne (inspirowane ówczesnym teatrem) aktorstwo, a przede wszystkim niezbyt dopracowane efekty specjalne (obok oddanych z pietyzmem wnętrz pojawiały się tandetnie komputerowe ujęcia dawnej Ferrary). Abstrahując od rzeczywistej jakości obrazu Vanciniego, niemal wszyscy zwracali uwagę na muzykę Morricone. Nie mogę namacalnie zweryfikować jak wypada ona w filmie, ale skoro zwykli widzowie dostrzegają jej istnienie, podejrzewam, że musi ona funkcjonować więcej niż poprawnie.

Po przesłuchaniu albumu zrozumiałem, co oznacza powiedzenie „być jak wino”. Takiej werwy, jaką otrzymujemy w kilku tematach z tego filmu, chyba nikt nie spodziewałby się w obrazie historycznym, a już nikt nie przypuszczał, że wyjdzie ona spod pióra niemal 80-letniego „dziadka”. Morricone wyraźnie został natchniony historią, bo stworzył partyturę pełną smaczków, jednocześnie historiozującą i współczesną. Nie od dziś wiadomo, że Włoch potrafi być jak kameleon, że nie jest mu straszny żaden styl, że potrafi wręcz perfekcyjnie imitować klasykę. Dał tego idealny dowód komponując muzykę do „Vatela” Rolanda Joffe. Wydaje mi się jednak, że w przypadku tamtej (skądinąd świetnej partytury) za mało jest samego Morricone, a za dużo Haendla i Jeana-Philippe Rameau. W „E Ridendo l’Uccise” kostium historyczny również istnieje, ale nie jest gorsetem, lecz jedynie zwiewną pelerynką zarzuconą na styl Włocha. Pelerynka ta (żeby trzymać się tej metafory) nawiązuje tym razem przede wszystkim do dzieł (wprawdzie nieco późniejszych niźli akcja filmu) Claudio Monteverdiego. Dużo tu inspiracji jego madrygałami (Alla Corte degli Estensi, Canzonetta di Corte, Grazia piu che Virtu) co zapewne ma umotywowanie w akcji filmu, która toczy się podczas dworskich przyjęć. Jednak pod tym przebraniem bez trudu można dostrzec styl Morricone. Główny temat La Ferrara delle Burle (utwór nr 2, bowiem w utworze nr 1 muzyka jest jedynie tłem dla reżyserskiego komentarza chwalącego dzieło kompozytora, jako to, które sprawdza się znakomicie w filmie, ale może też funkcjonować autonomicznie) przynosi nam cudowny zlepek trzech motywów, z których niewiarygodne wrażenie robi szczególnie centralny temat na trąbkę (gdyby nie to, że w tle kołacze się klawesyn spokojnie mógłby być wyjęty z … westernów Sergio Leone). Myślę że to sięgnięcie po ten właśnie instrument miało podkreślić ową dworskość, być wyznacznikiem przynajmniej pozornej szlachetności.

Ale poza cudownym głównym tematem soundtrack zawiera też i inne smaczki. Jest więc i śliczny taniec Sull’alla si Danza, miłosny motyw dla Donzelli (Dolce Donzella), nostalgiczny Nella Casa delle P…, czy wreszcie pełna delikatności miniatura z monteverdiowskim chórem (Si Devertivano a Ferrara). Jakby tego było mało raczy nas Morricone wyśmienitym tematem dramatycznym Violenza e Massacro w którym w cudowny sposób dialogują ze sobą orkiestra prowadzona przez klawesyn z tak ukochaną przez Morricone trąbką.

Słuchając całości wyraźnie wyczuwamy (z całą pewnością celową) teatralizację więksozci utworów. Motywy mają jakieś niewypowiedziane piętno zamierzonej sztuczności, która zapewne ma się odnosić do całego przesłania filmu, będącego unaocznieniem słów barokowego poety piszącego że życie jest teatrem.

Mimo tych moich zachwytów płyta nie jest dla każdego. Choć wspomniany przeze mnie kostium renesansowy nie przylega zbyt ściśle, to jednak tego typu muzyka chóralna wymaga od słuchacza pewnej dozy akceptacji, dla swej minimalistycznej instrumentalistyki. Jednak nawet, gdy nie mamy nic przeciwko muzyce dawnej, czeka nas jeszcze jedna przeszkoda, aby płytę z „E ridendo l’uccise” uznać za wzorowy soundtrack. I nawet nie chodzi mi o pewną monotonność (która wiąże się z owym kostiumem), ale o jeden niepotrzebny w mej opinii utwór, który nieco psuje odbiór i spójność soundtracku. Mowa tu o Li Tagliavano a Pezzi. Nudny, nic nie wnoszący zapychacz, irytujący niezbyt wysublimowanym morriconowskim suspensem. Mógł sobie Ennio darować wrzucanie tego czegoś na płytę.

Wszystkie te wady nie są jednak jakąś przeszkodą dyskwalifikującą ten score, tym bardziej, że jestem dogłębnie przekonany, iż mam do czynienia z partyturą prawdziwie artystyczną, z muzyką silnie zainspirowaną, z muzyką na tyle intrygującą, że mogę o niej z czystym sumieniem napisać, że jest sztuką, a nie jedynie napisanym za pomocą komputera rzemiosłem.

Najnowsze recenzje

Komentarze