Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Musashi

(2003)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 09-09-2008 r.


Rok 2003 dla Ennio Morricone był równie pracowity co kilka poprzednich, podobnie jednak jak i one, skupiał się przede wszystkim na pracy na potrzeby kina europejskiego: od ładnej, nastrojowej kompozycji do hiszpańskiego dramatu La Luz Prodigiosa, po przeciętną ilustrację poświęconej papieżowi Janowi XXIII włoskiej produkcji Il Papa Buono. Największy rozgłos wśród słuchaczy zdobyło jednakże przedsięwzięcie spoza Starego Kontynentu – japoński serial o samurajach Musashi (z samym ‘Beatem’ Kitano w obsadzie), do którego Morricone miał okazję napisać ścieżkę o rozmachu większym niż standardowa kameralność italskich obyczajówek. W efekcie Włoch wyprodukował obyczajówkę z kilkoma sekwencjami akcji, przeniesioną bez większych zmian stylistycznych do rzeczywistości feudalnej Japonii.

Na pierwszy rzut oka pomysł wydaje się bzdurny, ale przecież nie jeden raz w historii gatunku egzotyka lokacji czy czasu historycznego ustępowała współczesnym konwencjom, i to ze znakomitymi efektami. Najlepszym przykładem są oczywiście prace Johna Barry’ego, z High Road to China, Out of Africa czy Dances With Wolves na czele, które niemal całkowicie ignorują filmową lokalizację, a mimo tego jako ilustracja funkcjonują brawurowo. Morricone tego typu eksperymenty również wielokrotnie przeprowadzał, a skoro mowa o Oriencie, to pierwszą nasuwającą się pracą z tego nurtu jest oczywiście wspaniałe Marco Polo. W odróżnieniu jednak od tamtej ścieżki, w przypadku Musashi, Włoch rezygnując z nakreślenia egzotycznego tła, nie daje słuchaczowi niczego w zamian. Brzmienie rodem z nostalgicznych obrazów Tornatore i innych włoskich landszaftów w realiach samurajskiej Japonii zahacza o absurd i niezależnie od funkcjonalności ścieżki w kontekście obrazu (a o sprawność synchronizacyjną w przypadku Włocha nie trzeba się martwić), mały Toto z Cinema Paradiso czy zjawiskowa Monica Bellucci z Maleny kiepsko komponują się z rzeczywistością filmów Kurosawy.

Problemem nie jest tu więc rezygnacja z orientalnych stylizacji, co raczej wykorzystanie muzycznych barw przynależnych zupełnie innej poetyce. O ile w przypadku Barry’ego ten problem w zasadzie nie występował, ponieważ używane przez niego romantyczne brzmienie miało bardzo uniwersalny charakter, o tyle ta wszechstronność w przypadku liryki Morricone zdążyła na przestrzeni ostatnich lat zaniknąć wśród ckliwych portretów włoskiej prowincji (podobnie zresztą jak w przypadku Luisa Bacalova). Ktoś powie jednak: pal licho, czy muzyka pasuje do Japonii, nie takie cuda udawało się już skonfrontować z pozytywnymi rezultatami; ważne żeby sama kompozycja prezentowała się solidnie. I tu niestety leży główna słabość Musashi’ego – jest to praca, jak na standardy Włocha, nie dość, że nudna i na każdym właściwie polu przeciętna, to w dodatku koszmarnie wtórna i odtwórcza.

Blisko godzinny album to prawdziwa zgadywanka, bo dosłownie każdy utwór to w mniejszym lub większym stopniu ubogi kuzyn wcześniejszych ścieżek Morricone. Na samym wstępie, w ramach tematu głównego, pojawiają się zatem Tajemnice Sahary, temat miłosny z utworu drugiego to dziwna, ale wyraźna krzyżówka Dawno temu w Ameryce i Nostromo, zaś Tre Volte Amore to niemal kalka Cinema Paradiso z domieszką 1900. Prawdziwa zabawa zaczyna się w utworze numer 7, będącym wzorową kopią energetycznego The Tropical Variation z Nostromo; jeden z lepszych fragmentów na płycie, Musashi e la Vendetta, bazuje wiernie na egzotycznej muzyce akcji z I Guardiani del Cielo. Na dokładkę odbiorca otrzymuje sztampowy, kakofoniczny suspense w Musashi Lotta, plus nudny, bezbarwny underscore Schifratt i kolejną inkarnację Tajemnic Sahary na zamknięcie albumu. W takim wypadku nawet niezły, choć również wtórny Musashi Attacca ze swoją elegancką dramaturgią nie jest w stanie powstrzymać dzieła zniszczenia, jakie sieje po całym albumie bezczelny morriconowski autopilot.

Oczywiście, gdyby Musashi’ego wyjąć z filmografii Włocha i w oderwaniu od tego kontekstu przeanalizować jako autonomiczną pracę, byłby to score niezły, miejscami uroczy, miejscami ekscytujący, score o przyzwoitej słuchalności i dużej przystępności. I bez tego widać jednak, że jest to ścieżka – przynajmniej w tej edycji albumowej, bo na rynku pojawiło się także rozszerzenie w postaci Musashi Encore! – jak na Morricone nieszczególna, bez błyskotliwych tematów, bez porywających orkiestracji (jedyna orientalna stylizacja, jaka na płycie się pojawia, trąci telewizyjną tandetą), bez muzycznej głębi. Dla nowicjusza Musashi będzie być może reprezentatywną próbką możliwości Włocha, dla doświadczonego słuchacza jednak, ceniącego swój czas i pieniądze, jest to kompozycja niestety bezwartościowa.

Inne recenzje z serii:

  • Mori Motonari
  • Furin Kazan
  • Ryomaden
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze