Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman

Hellboy II: The Golden Army (Hellboy: Złota Armia)

(2008)
5,0
Oceń tytuł:
Marek Łach | 12-09-2008 r.

Elfman w natarciu. W ciągu ostatnich paru miesięcy zdążył już napisać muzykę do wakacyjnego blockbustera (Wanted), która była miłą odskocznią od wszechobecnej w kinie komercyjnym stylistyki akcji spod znaku Remote Control, oraz skomponować finezyjną i poruszającą ilustrację do dokumentu Standard Operating Procedure, na jesień zaś możemy się spodziewać kolejnej jego ścieżki, tym razem do nowego filmu Gusa van Santa, co również zwiastować może porządny kawałek muzyki filmowej. W międzyczasie trafił na pokład wschodzącej gwiazdy kinowej fantastyki, hiszpańskiego reżysera Guillermo Del Toro, powracającego tego lata z sequelem komiksowego Hellboya. Okręt ów po drodze wyrzucił gdzieś na bezludnej wyspie autora muzyki do poprzedniej części, Marco Beltramiego, co zważywszy na spory sukces jego wizji Hellboya wśród słuchaczy, spotkało się początkowo ze szmerem dezaprobaty. Jednakże Elfman to Elfman, pośród ilustratorów komiksowych ekranizacji nie ma sobie równych, także i tym razem więc dostarcza ścieżkę na poziomie.

Zatrzymując się na chwilę przy osobie Beltramiego, trzeba powiedzieć, że trochę chyba jednak szkoda, że Del Toro zrezygnował tym razem z jego usług. Nie jest to oczywiście kompozytor pokroju Elfmana i złośliwi powiedzą, że na jego koncie przeważają prace raczej nieudane, niemniej jednak w ostatnim czasie pokazał on, że mając do dyspozycji solidny materiał wyjściowy (3:10 do Yumy), potrafi napisać muzykę co najmniej interesującą. Dygresję tę czynię nie z powodu wielkiej sympatii dla efektów jego pracy przy poprzedniej ekranizacji komiksu Mignoli, które uważam za przyzwoite i tyle, ale dlatego, że nowy Hellboy jest przez muzyczną osobowość Elfmana trochę przytłoczony. Otóż nadworny kompozytor Burtona do filmu Del Toro napisał archetypową wręcz dla siebie ilustrację, będącą oczywiście rzemiosłem wysokiej próby, ale pozbawioną owej iskry, która tak bardzo przydałaby się unikalnej i błyskotliwej wizualnie koncepcji hiszpańskiego reżysera. Paradoksalnie w ścieżce tej za dużo jest właśnie Elfmana, podczas gdy głodny wyzwań i bogatszy o nowe doświadczenia Beltrami pokusiłby się być może o więcej kreatywności.


Jest to oczywiście gdybanie, bo równie dobrze można powiedzieć, że dokonania Beltramiego to sinusoida i że nie jest on żadnym gwarantem wysokiej jakości. Elfman tymczasem to pewniak i chociaż ostatnie dwa lata w jego wykonaniu mogły rozczarowywać, groteskowy świat bohaterów Del Toro idealnie pasuje do jego muzycznej poetyki i wrażliwości. W owym dopasowaniu tkwi główny – i chyba jedyny – problem nowego Hellboy’a, autor Edwarda Nożycorękiego bowiem, zdaje się, wyczerpał (głównie poprzez współpracę z Timem Burtonem) eksploatowaną tu stylistykę do cna. Przypomina się sytuacja z Johnem Williamsem i Harrym Potterem, gdzie wybór kompozytora pod kątem jego wcześniejszej twórczości wydawał się idealny, a końcowy efekt nieoczekiwanie trącił nieco myszką. U Elfmana nie czuć może aż takiego zmęczenia materiałem, niemniej wyraźnie widać, że nie ma w Hellboy’u 2 miejsca na odkrywanie nowych terytoriów, ani nawet szczególnej chęci ku temu. Zarazem jednak ścieżka ta stanowi bardzo zgrabne połączenie i podsumowanie muzycznego języka, jaki stosował klasyczny Elfman, i jaki stosuje nowoczesny Elfman XXI wieku.

Podobnie jak John Williams właśnie, autor Hellboya 2 potrafi równie skutecznie maskować powtórne użycie znajomych chwytów i rozwiązań, które w przypadku jego najnowszej ścieżki wywodzą się jednocześnie z tak różnych źródeł, jak Sleepy Hollow, Planet of the Apes, czy nawet Spider-Man. Owa sprawność w przetwarzaniu gotowych muzycznych receptur sprawia, że kompozycji tej słucha się naprawdę dobrze, jak gdyby wkraczało się na swojski grunt, ale bez uczucia totalnego deja vu. Jednocześnie pojawia się w kilku momentach element prawdziwej elfmanowskiej magii (The Last Elemental, Finale), przy którym każdemu miłośnikowi Burtona zabije szybciej serce. Tak efektowne są niektóre kluczowe fragmenty tej kompozycji, że aż kusi, by zadać pytanie: jak wyglądałby Hobbit w interpretacji Elfmana właśnie, zwłaszcza że filmowy prolog (Introduction) prezentuje się, jak gdyby był reżyserską wprawką Del Toro do przyszłej ekranizacji Tolkiena.

Co rzuca się w oczy przy pierwszym kontakcie z Hellboy’em 2 to fakt, że ilustracja ta stawia przede wszystkim na barwę i w bardzo nikłym stopniu akcentuje narrację w postaci muzycznej tematyki. Przypomina to w pewien sposób Sleepy Hollow, choć Hellboy, mimo że pokrewny stylistycznie, gatunkowo od tamtej ścieżki jest o wiele, wiele lżejszy. Ma on oczywiście kilka eleganckich pobocznych tematów, przewijających się tu i ówdzie w ważniejszych scenach filmu, niemniej jednak nie tworzą one razem wyraźniejszego zrębu warstwy melodycznej. Nie występuje tu również klasyczny (w sensie goldsmithowskim na przykład) temat przewodni – Del Toro wprawdzie wskazuje jako takowy frenetyczny motyw dla Złotej Armii, lecz w rzeczywistości stanowi on co najwyżej pojedynczą sygnaturę filmu, a nie zwornik konstrukcyjny. Jest to zresztą temat tak dla Elfmana typowy, że w swoim groteskowo-gotyckim charakterze brzmi niczym zamierzona autoparodia stylu kompozytora i trudno go traktować jako twór muzyczny, który mógłby charakteryzować Hellboy’a właśnie. Do spółki z obowiązkowym dziecięcym chórkiem (nieodłączne „la-la-la”), potwierdza tylko, że wszechobecność elfmanowskiego brzmienia nie służy kreatywności tej pracy.

Jest jednak na płycie sporo materiału, dla którego warto przesłuchać ją kilka razy, nawet jeśli przez ostatnie kilka lat nie oczekiwało się z wypiekami powrotu Elfmana do gatunku fantasy. Znalazło się bowiem miejsce tak na dowcip (bawarski marsz w Mein Herring identyfikujący postać Johanna Kraussa – Kraussa przez dwa S!; theremin w Hallway Cruise), jak i na poważną, ale wysmakowaną dramaturgicznie ilustrację (hipnotyzujący, egzotyczny niemalże temat w A Troll Market, pokazujący, że Danny’emu siedzą wciąż w głowie ciekawe muzyczne pomysły; A Choice z rozmachem godnym epickiego fantasy; brutalna, ale bardzo efektowna muzyka akcji w kulminacyjnym In the Combat Chamber). Szkoda tylko, i tu przychodzi małe rozczarowanie, że sporo z owej udanej muzyki w filmie ginie nieco pod warstwą efektów dźwiękowych. Tym samym album znaleźć może węższe grono nabywców, niż na to zasługuje, rzemieślnicza ilustracja Elfmana bowiem poza salą kinową nabiera dodatkowych rumieńców.

Przeczytaj również:

  • Hellboy
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze