Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Daniel Lopatin

Uncut Gems (Nieoszlifowane diamenty)

(2019)
4,0
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 08-05-2020 r.

Słuchając muzyki filmowej od wielu lat ciągle zastanawiam się, co tak naprawdę składa się na dobry soundtrack. Kiedy mogę mówić o dobrej ścieżce dźwiękowej, a kiedy nie? Którą i dlaczego mogę polecić innym, a którą odradzić? Przy tych wszystkich rozważaniach staram się nie zapominać o samym obrazie, na którego potrzeby dana muzyka powstała. Dlatego też zawsze byłem przeciwny stwierdzeniom, że dobra muzyka filmowa obroni się poza filmowym kontekstem. Tak samo jak uważam, że do każdego nowo wydanego soundtracku należy inaczej podejść niż do najnowszego albumu naszego ulubionego wokalisty, wokalistki czy zespołu. Choć banalnie to brzmi, to samo określenie muzyka filmowa jednoznacznie daje nam do zrozumienia, że mamy do czynienia z muzyką skomponowaną w pierwszej linii na potrzeby danego obrazu. I właściwie to, czy dobrze się prezentuje ona potem na albumie, powinno być dla jej autora drugorzędne. Przy czym oczywiście dla nas miłośników muzyki filmowej idealnym rozwiązaniem jest, kiedy dana ścieżka dźwiękowa idealnie brzmi w filmie, jak i na zakupionej później przez nas płycie. Jednak nie zawsze tak jest i na przykład bardzo często soundtracki do horrorów lub thrillerów wiele tracą po oderwaniu ich od obrazu. Przypadki kiedy muzyka na albumie prezentuje się lepiej niż w filmie są już zdecydowanie rzadsze, ale też się zdarzają. Przy czym nie pamiętam, czy kiedykolwiek miałem do czynienia z aż tak radykalnym przypadkiem jak Nieoszlifowane diamenty (Uncut Gems) Daniela Lopatina. I stąd też ten nietypowy i długi wstęp, gdyż właśnie ten soundtrack, jak mało który w ostatnim czasie, skłonił mnie do refleksji czym jest tak naprawdę dobra muzyka
filmowa.

Kontynuując moje rozważania, muszę zaznaczyć, że lubię słuchać soundtracki dopiero po obejrzeniu filmu. Zwłaszcza gdy jestem jakąś produkcją bardzo zainteresowany, to nie chcę, aby muzyka zdradziła mi za wiele. Lubię też usłyszeć ją po raz pierwszy w połączeniu z obrazem. Przy czym też zdarza mi się czasami sięgać po albumy bez znajomości filmów. I tak było w przypadku Nieoszlifowanych diamentów, gdzie znajomi zasugerowali, że powinienem przesłuchać ten soundtrack, szczególnie jeżeli lubię twórczość Vangelisa. Sięgnąłem więc po wydany przez Warp Records album, nie wiedząc przy tym nic o filmie i jego fabule, i oniemiałem z wrażenia! Ale przede wszystkim poczułem się jakbym
się przeniósł do lat 70. i 80. Ścieżka dźwiękowa do Uncut Gems, to nie lada gratka dla miłośników, jakże ostatnimi czasy popularnej, starszej muzyki elektronicznej. Muzyka jest w dużej mierze oparta o analogowy sprzęt, z jakiego korzystali twórcy z dawnych lat, ze szczególnym uwzględnieniem popularnego syntezatora Mooga. To specyficzne analogowe brzmienie wzbogacone jest czasami elektronicznie zmodyfikowanymi chórkami. A kiedy do gry wkracza ponętnie brzmiący saksofon, przenosimy się w niezwykłą, wręcz narkotyczną podróż. Technicznie muzyka ta naprawdę robi wrażenie. Nie powinno to zresztą dziwić, zważywszy, że Daniel Lopatin jest ekspertem od muzyki elektronicznej i jako artysta występujący pod pseudonimem Oneohtrix Point Never pracował przy wielu albumach z pogranicza takich gatunków, jak new age, ambient, drone, vaporwave i plądrofonia. Jego
ciągle świeża przygoda z muzyką filmową jest ściśle związana z reżyserami Nieoszlifowanych diamnetów, braćmi Safdie. Pracował już z nimi przy ich poprzednim filmie Good Time, który również otrzymał elektroniczną i utrzymaną w stylu retro oprawę dźwiękową.

Moje pierwsze albumowe wrażenia były jak najbardziej pozytywne, chociaż cały czas nie omijało mnie pewne poczucie deja vu, które coraz bardziej narastało wraz z kolejnymi odsłuchami. Na tle współczesnych ścieżek dźwiękowych Nieoszlifowane diamenty brzmią rzeczywiście oryginalnie, żeby wręcz nie powiedzieć odważnie. Ale już w porównaniu z albumami z muzyką elektroniczną lat 70. i 80. Daniel Lopatin porusza się po bardzo cienkim lodzie między inspiracją, imitacją, czy też najzwyklejszą kopią. Nie bez powodu wspomniałem wcześniej Vangelisa, gdyż jego pozafilmowa twórczość wprost wylewa się z tego albumu. Dlatego wcale bym się nie zdziwił, gdyby podczas komponowania tej muzyki Lopatin, słuchał w tle albumów Spiral czy Heaven and Hell słynnego wirtuoza muzyki elektronicznej. Przy czym Amerykanin nie ogranicza się wyłącznie o dyskografię Greka, ale czerpie też garściami z innych analogowych tytanów: Klausa Schulze, Tangerine
Dream i Isao Tomity. Jeżeli zaś chodzi o twórców muzyki elektronicznej z Kraju Kwitnącej Wiśni to otrzymujemy też bezpośrednie nawiązanie do kultowej Akiry grupy Geinoh Yamashirogumi w utworze Windows. I tutaj, zresztą jak w przypadku całego albumu, nasuwają się pytania, czy należy użyć zwrotu „homage” czy „kopia”?

Odkrywając ten album i kolejne inspiracje Lopatina rosło też moje zainteresowanie samym filmem braci Safdi, który zdobywał bardzo dobre recenzje. Nieoszlifowane diamenty opowiadają wycinek z życia nowojorskiego jubilera i krętacza Howarda Ratnera (bardzo dobry Adam Sandler!). Rosnące lawinowo problemy, długi i kłopoty z wierzycielami sprawiają, że uzależniony od hazardu Howard podejmuje kolejne ryzykowne, a przede wszystkim destrukcyjne decyzje. Co ciekawe, akcja nie toczy się w Nowym Jorku lat 70. lub 80., ale we współczesności. Dlatego poznając coraz lepiej fabułę jeszcze bardziej zaintrygowany byłem kompozycją Lopatina. Przede wszystkim zastanawiałem się, jak ta retro elektronika może pasować do współczesnego filmu o rzezimieszkach? Po obejrzeniu filmu, moja krótka odpowiedź brzmi: nie pasuje!

Zdarzają się przypadki, że muzyka filmowa ginie
w obrazie, jest zbyt głośno podłożona, czy też kiksuje
w niektórych momentach. Ale trudno mi sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek miałem do czynienia ze ścieżką dźwiękową, która żyłaby tak oddzielnym życiem względem obrazu, jak w przypadku Nieoszlifowanych diamentów. Tu nawet nie chodzi o jakieś drobne kiksy, czy zbyt głośny miks. Ale ten score nadaje na zupełnie innych falach niż sam film. Muzyka nie pełni prawie żadnej formy narracyjnej, a częściej wręcz stoi w kontrze do tego co widzimy na ekranie. Trudno też mówić o tworzeniu jakiegoś klimatu, gdyż znowu tego typu brzmienie jak z kosmicznej wyprawy, czy też cyberpunkowej wizji przyszłości, średnio pasuje do historii gadatliwego handlarza świecidełkami i jego przekrętów. Co gorsza, utwory, które na albumie błyszczały (jak diamenty), w obrazie po prostu irytują, jak chociażby The Ballad of Howie Bling. Ten ponad 8-minutowy utwór, czerpiący oczywiście z Vangelisa garściami, to jeden z najbardziej reprezentatywnych na płycie. Syntezator sączy się, że aż miło, a wspomniane chórki i saksofon tworzą niepowtarzalny klimat. Jednak w samym filmie muzyka pojawia się między innymi podczas napisów początkowych, kiedy widzimy głównego bohatera przechadzającego
się ulicami Nowego Jorku i podczas swoich rutynowych czynności . Sama muzyka rozbrzmiewa zaś tak, jakbyśmy z Carlem Saganem przemierzali odległe zakątki kosmosu. Ale to i tak nic, gdyż kiedy Howard dociera do swojego sklepu jubilerskiego, to wtedy, przy maksymalnym nagłośnieniu, muzyka zaczyna zagłuszać sceny dialogowe. A jak weźmiemy
pod uwagę, że w tym filmie ludzie ze sobą nie rozmawiają, tylko krzyczą, to w połączeniu z tą ścieżką dźwiękową, podłożoną najgłośniej jak się da, otrzymujemy nieprzeciętną kakofonię. W ogóle przetrwanie pierwszych 30 minut tego filmu może być dla wielu nie lada wyzwaniem. I nie pomaga w tym wspomniana głośność podłożonej muzyki. Niejednokrotnie ten score atakuje widza ogromną dawką decybeli. I czyni to zawsze z zaskoczenia w momentach, których się najmniej tego spodziewamy. Dla przykładu mamy scenę lodującego helikoptera, a syntezatory rozbrzmiewają tak donośnie, jak podczas finałowej konfrontacji Ricka Deckarda i Roy’a Batty’ego z Blade Runnera. Chociaż może przesadzam, gdyż jednak Vangelis, którym tak się Daniel Lopatin inspiruje, bardziej subtelnie operuje dźwiękiem.

Oczywiście decyzja, aby muzyka nadawała na zupełnie innych falach niż film, była w pełni świadoma. Howard Ratner jest tykającą bombą zegarową, a jego świat wali mu się na głowę. Można więc uznać, że ta muzyka symbolizuje jego życiowy chaos, gdzie nic do siebie nie pasuje, a dokonywane przez niego wybory są najgorsze z możliwych. Podążając tym tokiem rozumowania można dojść do wniosku, że muzyka celowo zagłusza niektóre sceny dialogowe. Bohaterowie tak się nawzajem przekrzykują, że i tak nie idzie ich zrozumieć. Co więcej głośna muzyka podkreśla jakże nie wartościowe są te ich targi o błyskotki i jest to kolejny wycinek z życia wielkiego i hałaśliwego miasta jakim jest Nowy Jork. Przy czym są to tylko moje domysły i interpretacje, które nie zmieniają tego, że mnie ta muzyka w filmie męczy. Ja rozumiem, że główny bohater jest męczący. Męczące jest obserwowanie jak sobie niszczy własne życzenia. Ale widzę to i czuję po jego czynach i zachowaniach. Podążająca w przeciwnym kierunku do fabuły muzyka jakoś szczególnie nie pomaga w zrozumieniu i tak już klarownej sytuacji.

Podsumowując… Tak naprawdę to bardzo ciężko podsumować mi soundtrack do Nieoszlifowanych diamentów, a co dopiero wystawić ocenę końcową. Najwidoczniej tego problemu nie mieli inni, gdyż przeczytałem bardzo dużo pozytywnych recenzji tej ścieżki dźwiękowej, na polskich i zagranicznych stronach. Ba, nawet nasza redakcja nominowała Daniela Lopatina do Filmmuzy w kategorii „Odkrycie Roku 2019”. Ale najczęściej spotykałem się pochwalnymi ocenami tej muzyki na stronach nie mających
wiele wspólnego z muzyką filmową. I tak też oceniano ją głównie przez pryzmat tego, co możemy usłyszeć na krążku. Tu nawet nie zamierzam polemizować, gdyż mimo, że Lopatin aż za bardzo bierze garściami z twórczości Vangelisa i innych, to stworzył ciekawy album z muzyką elektroniczną, utrzymaną w duchu lat 70. i 80. I miłośnikom tego typu grania jak najbardziej go polecam. Jednak dalej trudno mi tutaj mówić/pisać o dobrej muzyce filmowej. I nawet przyjmując, że Daniel Lopatin celowo stworzył niepasująca do filmu muzykę, to czy nagle czyni ją to dobrą muzyką filmową? Czy samochód, w którym ktoś celowo zamontował kierownicę, która zamiast w lewo skręca w prawo, jest dobrym samochodem? I czy potrzebuję najpierw wjechać w drzewo, aby móc odpowiedzieć na to pytanie?

Właściwie to wypadałoby zakończyć tę recenzję jakimś porównaniem tej ścieżki dźwiękowej do nieszlifowanych diamentów lub innych kamieni szlachetnych. Ale skoro sama muzyka nie ma żadnego związku z tym, co dzieje się na ekranie, to ja porównuję ją do nieoszlifowanego diamentu włożonego do zapiekanki z pieczarkami kupionej nieopodal Dworca Głównego w Rzeszowie.

Najnowsze recenzje

Komentarze