Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Williams

Fury, the (Furia)

(1978/2013)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 03-07-2014 r.

John Williams i horror. Ta kombinacja bardzo rzadko występuje w filmografii kompozytora i poza ekranizacją Draculi z 1979 roku, w zasadzie jedynym innym filmem tego pokroju jest rok wcześniejsza Furia. Pierwotnie kompozytorem „naznaczonym” do pracy nad tym projektem był Bernard Herrmann, który zilustrował dwa poprzednie thrillery reżysera Briana De Palmy (Obsesja, Siostry), jednak jego śmierć w 1975 roku pokrzyżowała te plany. Ekscentrycznemu filmowcowi pomógł nie kto inny jak Steven Spielberg, który zaproponował mu usługi Johna Williamsa. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, iż ówczesną dziewczyną Spielberga była odgrywająca główną rolę Amy Irving… Furia to jednak nie tylko horror. Mimo, że De Palma tematycznie trochę powiela swojego legendarnego poprzednika Carrie i znowu zajmuje się młodymi ludźmi obciążonymi przez super-moce, telekinezę i zdolności parapsychiczne, oprócz tego znajdziemy w Furii elementy kina sensacji, szpiegowskiego, dramatu psychologicznego oraz wielowątkową fabułę. Obraz ten nie jest dziś uznawany za jeden z 'klasyków’ reżysera, ale odznacza się atrybutami jego kina fantastycznego, w tym ciekawymi efektami specjalnymi i wyszukaną stroną wizualną. Taki kolorowy misz-masz stylów na pewno bardziej inspiruje kompozytora niż zwykła konwencja horroru, toteż Williams, będąc w okresie swoich największych triumfów, po Gwiezdnych wojnach i Bliskich spotkaniach, a przed Supermanem, Furią zapewnia sporo emocji, technicznego kunsztu oraz w momentach nutkę muzycznego szaleństwa. Nie bez znaczenia pozostaje tu koneksja dotycząca Herrmanna. De Palma wyraźnie poprosił o partyturę w duchu autora muzyki z największych arcydzieł Hitchocka, na co Williamsa jako twórca, który darzył go wielką estymą, przystał. Oczywiście re-interpretując styl muzyczny wielkiego poprzednika w obrębie swojego własnego.

Furia muzycznie porusza się od nastrojowych ilustracji, które odwołują się do konwencji dreszczowca, po rozbudowane, dramatyczne sekwencje, z których tak dobrze znany jest Williams, a które właśnie w tamtym okresie były w zasadzie chlebem powszednim jego twórczości. Nad wszystkim góruje temat przewodni, który nie zapisał się (i pewnie – niestety – nie zapisze) nigdy do pocztu najbardziej rozpoznawalnych dokonań Williamsa. Ale i tak intryguje swoją strukturą, hipnotyzującym oraz tworzącym poczucie fałszywego bezpieczeństwa charakterem, przechodząc od niemal kołysankowych, uspokajających wykonań po dramatyczne zrywy orkiestry, przypominające z jakiego rodzaju filmem mamy tu do czynienia. Ten 8-nutowy temat, który mocarnie zostaje przedstawiony w napisach początkowych, jest później „zagnieżdżony” w większości utworów soundtracka, w tym w jego najważniejszych sekwencjach. Mimo, że na pierwszy rzut ucha kojarzyć może się z horrorem, dla mnie osobiście ma on więcej wspólnego z gatunkiem fantasy czy też fantastycznym (ku któremu dąży również film De Palmy), przy znaczącym użyciu takich środków wyrazu jak flety czy dzwonki. W tym miejscu należy też wspomnieć o instrumencie, który rozsławił właśnie Herrmann a Williams naturalnie o nim nie zapomniał. To oczywiście theremin, którego specyficzne brzmienie wprowadza element niezwykłości, dziwaczności i świetnie wpisuje się w tajemniczą atmosferę Furii. Podobną funkcję pełnią również instrumenty klawiszowe oraz organ kościelny, będące intrygującym uzupełnieniem czysto symfonicznej warstwy ścieżki. Jeżeli chodzi o budowanie atmosfery, przeważają jak wspominałem mroczne, ponure, powolne brzmienia (przypominające choćby Papillona Goldsmitha), które w jakimś stopniu odwołują się również do Herrmanna, ale jednak po bliższym przysłuchaniu się należą do muzycznego języka Williamsa. Oprócz tematu głównego wyróżnić można również pomniejszy temat zadumy, czy też braku nadziei, który można spotkać np. w utworze Coming Down the Stairs w nieco smutnej, elegijnej formie.

Na potrzeby Furii Williams wykreował kilka znaczących sekwencji muzycznych, które niezaprzeczalnie stanowią o sile tego soundtracka. Znamienna dla nich jest także rola obrazu – sceny te zazwyczaj rozgrywają się bez dźwięku czy dialogów, w zwolnionym tempie, De Palma stosuje znane z własnej twórczości zbliżenia, dziwne kąty ustawienia kamery i wizualne triki, zwiększając tym samym efekt „rewelacji”. Takie środowisko wydaje się wręcz stworzone dla kompozytora oraz muzycznej narracji – szansę, którą Williams zdecydowanie wykorzystał. Pierwszą taką ilustracją jest Vision on the Stairs, w której Williams wprowadza dramatyczną akcję, która gdzieś tam zapowiada takie prace jak choćby Jurassic Park. Nie można przegapić drugiej sekwencji dotyczącej wizji głównej bohaterki (Gillian’s Vision). Kompozytor atakuje nas tu niezwykle intensywnymi smyczkowymi pasażami, potężnym basowym brzmieniem i szeregiem kulminacji z udziałem kotłów, uderzeń w kowadło i instrumentarium dętego. Genialne wręcz są zmiany nastroju, pozorne wyciszenia wprowadzające do kolejnej i jeszcze bardziej dramatycznej kulminacji. W wyrazie muzyka ta zapowiada choćby buzującą akcję Imperium kontratakuje. Innego rodzaju muzyczną ekspresję przedstawia niemal 6-minutowe Gillian’s Escape. Williams kreuje tam frywolną, skoczną muzykę, tworząc rozmarzoną, fantazyjną atmosferę, która charakteryzuje niewinność głównej bohaterki, jednocześnie powoli i wzorcowo wprowadzając elementy dramatyczne, tworząc aurę sensacji oraz napięcia. Dodatkowo w muzyce przemycone zostają pewne elementy muzyki Herrmanna, wspominana skoczność czy też działająca w formie „alarmu” 2-nutowa fraza.

Kolejny znaczący fragment to muzyka pod scenę wypadku karuzeli. Robin, przepełniony agresją i obdarzony paranormalnymi zdolnościami chłopak, którego wykorzystuje tajna rządowa agenda, doprowadza siłą woli do jej katastrofy. Muzyka Williamsa rośnie i rośnie, osiągając w finale epicką, groźną kulminację przypominając dokonania Howarda Shore’a z filmów Cronenberga. Nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, iż z symfonicznym podkładem zostaje połączone surrealistyczne brzmienie calliope, instrumentu wytwarzającego dźwięk za pomocą gazu, pary bądź skompresowanego powietrza wydmuchiwanego poprzez (w pierwotnym założeniu) gwizdki lokomotywy. Tworzy to niezwykły, apokaliptyczny, wyrwany z okowów cyrkowego szaleństwa efekt. Początkowo do filmu założona została wersja stricte symfoniczna, jednak potem filmowcy wpadli właśnie na ten pomysł. Na wydaniu La-La Land Records można usłyszeć obie wersje tego utworu, a także wyizolowane brzmienie tylko calliope. Ostatni z wyjątkowych momentów ścieżki z Furii to ilustracja z finałowego, szokującego „rozprawienie się” głównej bohaterki ze złoczyńcą (Gillian’s Power). Tutaj Williams tworzy spektakularną kaskadę kolejnych nakładających się na siebie kulminacji z udziałem epickich w wyrazie dętych oraz thereminu, który zabarwia muzykę dodatkową nutką odrealnienia. Fantastyczny finisz utworu stanowią typowe dla kompozytora przeciągające się fanfary z udziałem kotłów. Warto wspomnieć również jeszcze takie fragmenty jak jaskrawą, dynamiczną muzykę akcji a la Gwiezdne wojny z utworu Thru the Alley, czy muzyczną, optymistyczną zabawę orkiestracjami w For Gillian, zapowiadającą choćby E.T..

Oprócz spraw muzycznie 'merytorycznych’ związanych z Furią, jest jeszcze jeden aspekt tej pozycji, który nadaje mu moim zdaniem specjalnego miejsca pośród wydawnictw związanych z osobą kompozytora. W lutym 1978 roku podczas przygotowań do sesji nagraniowych do Supermana, Williams na dwa dni wynajął London Symphony Orchestra, tworząc re-recording Furii. Owo powtórne nagranie zajmuje tak drugą płytę poprzedniego wydania Varese Sarabande, jak i recenzowanego tu La-La Land. Trwa niecałe trzy kwadranse i jest w zasadzie koncertową re-interpretacją oryginalnego score’u, złożoną w większości z najważniejszych fragmentów ścieżki, również w typowych dla Amerykanina suitowych formatach utworów, łączących wybrane sekwencje dla lepszego odbioru podczas słuchania muzyki. Re-recording jest według mnie znakomitym uzupełnieniem oryginalnego nagrania (wykonanego przez studyjną orkiestrę z Los Angeles). Przede wszystkim stanowi esencję samego score’u, a w szczególności stanowi alternatywę dla brzmienia oryginału. Materiał, za który odpowiadają londyńczycy jest bardziej koncertowy, przestrzenny, wydaje mi się, iż wykonany jest również nieco bardziej entuzjastyczne w stosunku do oryginału. Za tym pierwszym natomiast przemawia to, że jest to oczywiście oryginał (choć w pewnych momentach słyszalne szumy czy też delikatne przesterowania) i są tu pewne smaczki instrumentalne, których nie znajdziemy w zasadzie w czysto-symfonicznej wersji londyńskiej. W warstwie brzmieniowej natomiast posiada pewną „surowość” (typową choćby dla Herrmanna), gwałtowność i potęgę brzmienia, która nie jest aż tak uwypuklona w re-recordingu. Co czyni muzykę chyba bardziej 'adekwatną’, biorąc pod uwagę konwencję horroru fantasy. I przede wszystkim zawiera znaczące fragmenty, których nie ma jednak w wersji ‘koncertowej’ (dramatyczna akcja, klimatyczny underscore).

Jak widać, obie propozycje mają swoje wielkie zalety, którymi świetnie się uzupełniają. Warto wspomnieć również o rewelacyjnym Epilogue z wersji londyńskiej, który to został specjalnie spreparowany przez Williamsa na potrzeby tamtego nagrania, prezentując intensywny dramatyzm w stylu takich prac jak Urodzony czwartego lipca czy wybitne Arlington z soundtracka JFK. Oprócz pełnego, przedstawionego w wersji chronologicznej score’u, na pierwszym dysku znajdziemy kilka utworów bonusowych, w tym dwa fragmenty muzyki źródłowej (utrzymanej w stylu lat 70-ych), dwie piosenki, przy których pracował syn kompozytora Joseph Williams oraz swego rodzaju sample z wykorzystaniem thereminu. Do zremasterowanego wydania dołączona jest 20-stronicowa książeczka z analizą muzyki dokonaną przez Julie Kirgo oraz posłowie speca od Williamsa – Mike’a Matessino, dotyczące pracy nad wydaniem.

Dlaczego Furia nie zaliczana jest dziś do kanonu Williamsa i czym na to „zasłużyła”? Pierwszym problemem jest z pewnością nieco elitarna dostępność score’u, który ukazał się w formie fizycznej właściwie tylko na ograniczonym rynku kolekcjonerskim – zaopatrzenie się w 2-płytowe wydanie to spory wydatek… Drugim, bardziej mroczna, dramatyczna konwencja, która odbiega od powszechnie hołubionych (nie tylko przez fanów kompozytora) klasyków a la Star Wars czy Indiana Jones. Trzecim pewnie sam film, który w zasadzie jest dziś zapomniany, co pewnie też nie dało szansy zdobycia muzyce większej popularności. Z muzycznego punktu widzenia The Fury to fantastyczna, kreatywna robota, przy której Williams w nieco skostniałą formułę horroru wprowadza intensywność, dramatyzm, niezwykłą momentami atmosferę oraz masę kompozycyjnych fajerwerków na najwyższym poziomie. Śmiem twierdzić, iż w warstwie formalnej praca ta nie ustępuję stworzonym w tym samym czasie wybitnym Supermanowi czy Imperium kontratakuje, choć oczywiście legendarny kompozytor nie miał tu tak wiele miejsca do popisu. Jest to pozycja do wielokrotnego konsumowania i studiowania szczególnie jej najbardziej złożonych pod względem kompozycyjnym, ale też i dramatycznym sekwencji. Być może Williams wiedział, iż nie tworzy muzyki do żadnego arcydzieła ani hitu kinowego, ale czuć, iż dał tu z siebie sto a może i więcej procent. Być może również ze względu na postać wspomnianego Herrmanna? Muzyka oczywiście pełni znaczącą rolę w nierównym filmie De Palma, będąc jednym z jego głównych komponentów, próbując nadać mu elementu rozmachu. Furia nie jest scorem dla wszystkich i nie jest pracą, którą słucha się głównie dla przyjemności, lecz ma przede wszystkim do zaoferowania multum wybitnych momentów, co czyni ją wg mnie pracą zdecydowanie ponad przeciętną i mocno niedocenioną w dyskografii kompozytora.

Najnowsze recenzje

Komentarze